RZECZY

PolecAnka #3 – Łóżeczko i gniazdko

Łóżeczko

Za sprawą poprzednich postów z tej serii, wiecie już, w czym moje dziecko się wozi i nosi, a w czym myje. Przed nami ostatnia więc (jak na razie) część cyklu, w której skupimy się na tym, w czym niemowlę najczęściej sypia (oprócz łóżka rodziców, nie ukrywajmy).

Spać jak niemowlę

… to najbardziej nietrafione porównanie w historii. Niemowlęta (przynajmniej teoretycznie) potrafią przesypiać większość doby. Ich sen nie ma jednak nic wspólnego z obrazkiem błogo uśmiechniętego aniołka, który tylko od czasu do czasu przeciągnie się rozkosznie, by niemal natychmiast powrócić do krainy snów.

Jedną z rzeczy, o których nikt nam nie powiedział, a które najbardziej zdziwiły nas na początku naszej rodzicielskiej drogi były… odgłosy. Matko jedyna, zwłaszcza w pierwszych tygodniach, nie raz zrywaliśmy się na równe nogi, żeby sprawdzić, czy w łóżeczku, aby na pewno nie dochodzi do jakiejś tragedii… albo czy nie zalęgły się w nim kojoty.

Przekrój dźwięków wydawanych w tamtych okresie przez nasze dziecko najtrafniej podsumowują słowa Sympatycznego, który po jednej z takich nocy stwierdził – uwaga, cytuję – że czuje się jakby sypiał w stajni. Do odgłosów dochodzą też dość gwałtowne i niekontrolowane ruchy i określenie miota nim jak szatan wydaje się być stworzone właśnie na taką okoliczność.

Pocieszeniem dla świeżo upieczonych rodziców może być to, że po pierwsze, człowiek szybko się do takich rzeczy przyzwyczaja i standardowe pomruki czy postękiwania dochodzące z łóżeczka już nie budzą.
Po drugie, w przypadku niemowląt wszystko jest przejściowe i z każdym tygodniem jest w naszej sypialni coraz ciszej i spokojniej. 

No dobra, skoro już omówiliśmy wstępnie, j a k (przede wszystkim: głośno) moje dziecko śpi, przyszedł czas, by skupić się na tym, co wszystkich interesuje najbardziej. Mianowicie, g d z i e sypia nasze niemowlę.

Łóżeczko dostawne

Wybierając łóżeczko po raz kolejny kierowaliśmy się naszym głównym ograniczeniem, czyli przestrzenią (właściwie: jej brakiem). Nie każde łóżeczko, choćby i najbardziej stylowe czy nowoczesne, da się bowiem upchnąć we wnęce między ścianą a łóżkiem rodziców, wcześniej zajmowanej przez biureczko, o dumnej szerokości 69 centymetrów.

Drugą niezwykle istotną kwestią była też wygoda – szczególnie dla mnie, zakładającej od początku karmienie piersią, ważne było mieć dziecko pod ręką. Bardzo dosłownie.

I tak oto, kiedy już odrzuciłam zarówno te najbardziej klasyczne (zwykłe łóżeczko ze szczebelkami), jak i nieco bardziej awangardowe rozwiązania (takie jak kartonowe pudełko), na szczycie mojej listy pozostał bezkonkurencyjny kandydat – mianowicie, łóżeczko dostawne Next2Me.

Bezpieczne współspanie

Od razu wyjaśnię, że przede wszystkim z lenistwa, ale i zgodnie z wyznawaną filozofią rodzicielstwa, nawet gdyby nasze mieszkanie było trzykrotnie większe i każdy z domowników dostałby na własność osobny pokój, przenigdy nie zdecydowałabym się eksmitować noworodka do innego pomieszczenia. Ba, nie wyobrażam sobie, że łóżeczko mogłoby stać dalej niż na wyciągnięcie (mojej, niezbyt krótkiej z racji wzrostu) ręki.

Spanie z dzieckiem (nawet w tym samym łóżku, co stosunkowo często nam się zdarza, bo przy karmieniu najczęściej usypia nie tylko dziecko, ale i ja) może być wygodne i bezpieczne. Tyle ode mnie, a jeśli zależy Wam na głosie eksperta, koniecznie zajrzyjcie tu. Mimo wszystko chcieliśmy jednak wyodrębnić jakąś przestrzeń do spania tylko dla dziecka i w tym wypadku najbardziej praktycznym rozwiązaniem jest właśnie dostawka.

Jak (często) to działa?

Domyślam się, że Next2Me nie jest jedynym tego rodzaju łóżeczkiem, ale innych nie testowałam, więc proszę nie pytać. W każdym razie koncepcja Chicco jest taka, że łóżeczko stawiamy tuż przy łóżku rodziców, dostosowujemy wysokość, tak aby dziecięcy materacyk zrównał się poziomem z tym dorosłym, a specjalnymi pasami spinamy jedno i drugie od spodu, żeby się nam ta konstrukcja nie rozjechała.

Łóżeczko ma oczywiście standardowo cztery boki, z czego jeden jest wyposażony w siateczkę do podglądania bobasa. Z tego co pamiętam, któryś model Next2Me (bodajże Dream) ma opcję sprawnego opuszczania tego boku jedną ręką. Nigdy nie pamiętam, jak nazywa się nasz model (to w każdym razie jeden z tych starszych i najprostszych), ale u nas bok ten pozostaje cały czas otwarty i nikt nie narzeka.

W mojej wyobraźni jeszcze przed porodem wyglądało to tak, że jak w środku nocy usłyszę kwilenie bąbelka, to będę (z zamkniętymi oczami) przez ten złożony bok przerzucać pierś i będziemy sobie dalej spać w najlepsze. W rzeczywistości jednak do karmienia dziecko przekładam do naszego łóżka, bo nie wiem jak długą musiałabym mieć ową pierś, żeby ją tak nonszalancko przerzucać z jednego łóżka do drugiego 😉

Plusy są takie, że tak jest po prostu wygodniej. Minusy – w 3 na 4 przypadki karmiąc zasypiam razem z bąbelkiem i do rana nie wraca on już do swojego łóżeczka.

Ale biorąc pod uwagę, że budzi się najczęściej dopiero koło 3 to i tak mamy całkiem niezłe statystyki! 

Na jak długo?

Tutaj jeszcze jedna kwestia z serii Oczekiwania kontra Rzeczywistość: zakładałam optymistycznie, że Next2Me posłuży nam co najmniej przez pierwsze pół roku. Bąbelek lada dzień kończy 3 miesiące i powiem tak… Dobrze, że niemowlęta sypiają raczej z niewyprostowanymi nóżkami, bo już musielibyśmy się rozglądać za czymś większym.

Wobec powyższego warto rozważyć, czy wydatek co najmniej 400 złotych (od tylu mniej więcej startują starsze modele; nowsze jak Next2Me Magic potrafią dochodzić nawet do 1000) to dobra inwestycja na kilka pierwszych miesięcy. Nie żebyśmy mieli szczególnie duży wybór (znowu: metraż), ale tak czy siak, gdybym miała wybierać ponownie i tak postawiłabym na to łóżeczko, bo jest wygodnym uzupełnieniem (czy też wstępem) do całkowitego współspania.

Gniazdko niemowlęce

Autorzy internetowych zestawień często obok dostawki i kosza Mojżesza jednym tchem wymieniają jeszcze gniazdko (tudzież kokon). Początkowo wydawało mi się, że taki gadżet może całkowicie zastępować łóżeczko, ale ostatecznie (i słusznie) uznałam, że to ryzykowny pomysł.

Po pierwsze, wbrew pozorom nie jest to rzecz mała, więc zajęłaby znaczną część łóżka rodziców, co nie byłoby ani wygodne, ani (przede wszystkim) bezpieczne. Po drugie, może (a nawet powinno) spełniać inne funkcje niż docelowe miejsce nocnego wypoczynku.

A komu to potrzebne?

No na przykład nam, ale nie gwarantuję, że przyda się każdemu. W naszym przypadku gniazdko okazało się fajną alternatywą dla łóżeczka jeśli chodzi o drzemki w ciągu dnia – szczególnie te na brzuszku. Łóżeczko mamy ustawione lekko pod kątem, bo to podobno ułatwia oddychanie bobasowi przy zatkanym nosku; w związku z tym nie bardzo nadaje się do spania w tej pozycji.

Gniazdko w pierwszych miesiącach to też mobilny plac zabaw. Nasz model ma doszyte po bokach kolorowe tasiemki, które dosyć szybko wzbudziły zainteresowanie bobasa (zanim biedne dziecko dostało jakąkolwiek zabawkę, bo my sami twardo staliśmy na stanowisku, że zabawek nie kupujemy, a akurat trafiła nam się pandemia i społeczna kwarantanna, a co za tym idzie – absolutny brak odwiedzin przez pierwsze tygodnie). Wokół gniazdka warto też rozstawić kontrastowe książeczki albo wykorzystać je (gniazdko, nie książeczki) jako materacyk, nad którym można na specjalnym pałąku czy stojaku zawiesić zabawki.

Co ważne, gniazdko można położyć w niemal dowolnym miejscu (praktykujemy podłogę) i mieć dziecko na oku – czy to podczas obierania ziemniaków w kuchni, czy w czasie pisania tekstów w salonie. Żeby nie potykać się o nie nieustannie, po skończonej zabawie odwieszam je za sznureczek na oparciu krzesła i przynajmniej nie zabiera nam zbyt wiele przestrzeni.

Moim zdaniem gniazdko ma też taką przewagę nad bujaczkami dla niemowląt, że dziecko spędza czas w dużo korzystniejszej dla niego pozycji leżącej.

Jeśli nie widać różnicy, to po co przepłacać?

Jako młodzi rodzice, przerażeni hasłami takimi jak śmierć łóżeczkowa i innymi tego typu zagrożeniami czyhającymi na maleństwo w naszym własnym domu, wybraliśmy gniazdko, którego producent na pierwszym miejscu wymienia bezpieczeństwo i w związku z tym rekomenduje odpinanie boków gniazdka, gdy tylko dziecko zaśnie. Przyznaję się bez bicia, że jak dotąd zrobiłam tak może ze trzy razy – głównie dlatego, że nigdy nie używam gniazdka, jeśli zamierzam zajmować się czymś w innym pomieszczeniu (wtedy raczej bąbelek ląduje w łóżeczku), a przede wszystkim dlatego, że nie służy nam ono w żadnym wypadku do wspólnego spania.

W związku z powyższym mogłam spokojnie wybrać model o połowę tańszy – szczególnie że, jak się okazuje, gniazdko Tulik wcale nie jest jedynym z odpinanymi bokami, a sama jakość wykonania nie powaliła mnie na łopatki (niemowlę spokojnie poradziło sobie już z oberwaniem wspomnianych wyżej tasiemek). Na plus (mam porównanie z gniazdkiem firmy Motherhood, które dostaliśmy w spadku): Tulik jest rzeczywiście większy, a sam materacyk sztywniejszy, dzięki czemu leżenie na podłodze jest nieco bardziej komfortowe.

Niestety (tak jak i w przypadku łóżeczka) obawiam się, że nasza przygoda z gniazdkiem powoli dobiega końca (ja naprawdę nie wiem, po kim to dziecko jest takie długie, bo na pewno nie po mnie!), zwłaszcza że weszliśmy już w etap maty edukacyjnej i to ona spełnia wszystkie wymienione wyżej funkcje. Jakby ktoś w najbliższym czasie potrzebował gniazdka, to wiecie, gdzie mnie szukać 😉