RZECZY

PolecAnka #1 – Wózek i chusta

Wózek na drodze

Zgodnie z obietnicą złożoną w tym tekście, zaczynamy serię poświęconą rzeczom, które może nie zawsze są niezbędne, ale mogą znacznie ułatwić życie – szczególnie z niemowlakiem. Na pierwszy ogień idą te przedmioty, które pozwalają mi od czasu do czasu uwolnić ręce i przewietrzyć głowę (oraz się). Mianowicie wózek, chusta oraz – bonusowo – plecak do wózka, który idealnie zastępuje klasyczną wózkową torbę.

Jeśli wstęp zawarty w pierwotnym zestawieniu rozbudził Waszą ciekawość – zapraszam!

Najmniejszy wózek świata

Na polskich chodnikach i w polskich parkach króluje najczęściej zasada im mniejsze dziecko, tym większy wózek. Nie dziwi widok noworodka w wózku wielkości małego wozu opancerzonego, a przeciętna waga gondoli to nie mniej niż 12 kilogramów. No i spoko, rozumiem wszystkie argumenty za takim rozwiązaniem i sama może nawet poszłabym tą samą drogą… gdyby nie to, że mam 160 centymetrów wzrostu (i to w dowodzie, a wiecie, jak jest) oraz że mieszkamy na 3. piętrze bez windy.

Wyszło więc na to, że po pierwsze, zza klasycznego wózka prawie mnie nie widać; po drugie, mam za krótkie ręce, żeby taki wózek w ogóle próbować złapać i unieść; po trzecie, i tak nie dałabym rady, a już na pewno nie z wkładką, to jest: bobasem.

Na bank o tym wspominałam, ale moje spojrzenie na wózki zmienił ten tekst. Jako że od początku w głowie nie mieściło mi się, że mogłabym stać się zakładniczką własnego mieszkania i wychodzić na spacer tylko, kiedy Sympatyczny jest w domu, jak tylko usłyszałam, że istnieje wózek tak mały i lekki jak BabyZen Yoyo, to w sumie nie chciałam oglądać innych.

Wprawdzie w jednym sklepie stacjonarnym sprzedawca próbował mnie zniechęcić wizją przedzierania się wózkiem na tak niewielkich kółkach przez zaspy… Tyle że w dalszym ciągu nie wiem, jakie zaspy miał na myśli i czy na pewno rozmawialiśmy o tej samej strefie klimatycznej, bo ostatni raz przedzierałam się przez jakąś zaspę chyba jeszcze w liceum.

Sympatyczny był trochę sceptyczny (oczywiście cały czas mówimy o wersji do 6 miesięcy, bo to ona wzbudza większe kontrowersje; później Yoyo to, nadal bardzo lekka i stylowa, ale jednak dość klasyczna spacerówka), ale ostatecznie zaważył argument, że przez pierwsze pół roku to ja będę główną użytkowniczką tegóż.

Główne zalety?

Tak, jest to ultralekki wózek (6 kilo z hakiem) i nie wiem, czy istnieją lżejsze (przynajmniej nie gondole). Tak, jestem w stanie nosić go po schodach zarówno z zawartością, jak i bez (preferowana jest oczywiście ta druga opcja, bo wtedy złożony wózek przewiesza się jak torbę przez ramię i obciążenie jest dużo łagodniejsze, a po cesarce ma to jednak spore znacznie).

Dodatkowo, spokojnie możemy trzymać go w domu, bo złożony nie zajmuje dużo miejsca i mieści się chociażby za fotelem. No i jest ładny (mam taką beznadziejną przypadłość, że nie umiem kupować rzeczy, które mi się nie podobają, nawet, a może szczególnie dla dziecka, przez co na początku biedne maleństwo nie miało ani jednej zabawki) , chociaż nie wszyscy chcą mi uwierzyć, że nie jest to wózek dla lalek.

Wózek da się prowadzić jedną ręką (a więc jednocześnie odpisywać na SMS-a albo cyknąć fotkę na Insta), a kosz – choć niewielkich rozmiarów – spokojnie pomieści podstawowe zakupy. A jak już o zakupach mowa, rewelacyjnie manewruje się nim po sklepowych alejkach, nawet w najmniejszym osiedlowym Carrefourze i z koszykiem w dłoni.

Wady?

Wiadomo, że są. Z pewnością nie jest to wózek terenowy i nie sprawdzi się na każdej nawierzchni; kółka są dosyć małe i po żwirze czy kocich łbach bym się nim raczej nie telepała. Dzieckiem czasami trzęsie, chociaż wolę jednak określenie kołysze, bo sama gondolka zachowuje się trochę jak hamak (to w sumie może na plus, bo dziecko usypia jak zaczarowane). Nie pod każdy krawężnik podjedzie z marszu (czasami muszę się zatrzymać i trochę mocniej podbić), no i trzeba uważać na dziury.

Z mojej perspektywy jakąś tam uciążliwością jest to, że baczniej obserwuje chodniki i wybieram trasy spacerów pod względem nawierzchni. Gdyby ktoś miał ochotę stworzyć warszawski ranking ulic i uliczek idealnych do spacerów z wózkiem, służę pomocą.

Czy Yoyo jest warte swojej ceny?

Wiem, że cena jest dość często wymieniana jako jedna z głównych wad Yoyo i do pewnego momentu rzeczywiście myślałam, że jest to wózek z wyższej półki cenowej. No cóż, wystarczyło kilka wizyt w stacjonarnych sklepach branżowych, żeby się przekonać, że cena za wersję 2w1 oscylująca między 2500 a 3000 złotych to co najwyżej półka średnia, bo nie brakuje na rynku wózków nawet dwukrotnie droższych.

Protip: jeśli nie jesteście szczególnie nastawieni na konkretny zestaw kolorystyczny, może się okazać, że upolujecie Yoyo w okazyjnej cenie, tylko dlatego że w danym sklepie wersja niebieska będzie tańsza od czarnej, a beżowa na białej ramie tańsza od tej samej – tylko że na ramie czarnej.

Zdradzę Wam, że osobiście udało mi się kupić nasze 2w1 jeszcze o 250 złotych taniej, właśnie dlatego że kolor Aqua (mój faworyt!) na czarnej ramie z jakiejś przyczyny był najtańszym zestawem, a dodatkowo skorzystałam z promocji na Black Friday. W tym wypadku to nie galopujący konsumpcjonizm, a chłodna kalkulacja ;)

A do wózka… plecaczek

Jednym z podstawowych gadżetów do wózka (oczywiście zaraz po uchwycie na kubek, którego nawiasem mówiąc jeszcze się nie dorobiłam, bo większość naszych dotychczasowych spacerów przypadła na czas pandemii, a w maseczce średnio popija się latte) jest oczywiście torba. I nie może być to pierwsza lepsza damska torebka; w grę nie wchodzi też reklamówka czy nawet bawełniany eko-worek… Torba do wózka to zupełnie osobna kategoria i musi spełniać wiele wyśrubowanych wymagań.

Sęk w tym, że większość toreb dedykowanych typowo do wózków dziecięcych jest po prostu (here we go again…) przebrzydka. A te, nad których designem ktoś spędził chociaż symboliczne pół godziny, bardzo często cenowo przekraczają granicę zdrowego rozsądku, skoro mówimy o przedmiocie, w którym głównie nosi się pieluchy – zarówno świeże, jak i zużyte…

Olśnienie znowu spłynęło na mnie z pomocą social mediów. Otóż zauważyłam, że coraz szersza rzesza parentingowych influencerów zamiast torby do wózka używa… plecaczka. I to nie byle jakiego, a kultowego Kankena.

... którego nawiasem mówiąc można sobie idealnie dobrać pod kolor Yoyo ;) 

Owszem, nie jest to rzecz szczególnie tania, ale czuję się rozgrzeszona, bo przede wszystkim nie jest to typowa torba do wózka, z którą po zakończeniu wózkowania nie za bardzo byłoby co zrobić; łudzę się, że plecaczek posłuży mi jednak trochę dłużej i na wiele różnych okazji. Co więcej, jest to rzecz niezwykle pakowna, nieważne, czy muszę wziąć ze sobą wszystkie akcesoria do przewijania, czy też może dodatkowo całą teczkę z dokumentami, folię do wózka, książeczkę zdrowia i prowiant na drogę. No i jest to rozwiązanie bardzo wygodne, bo Kankena bardzo łatwo przypiąć do wózka, a założony na plecy zupełnie nie przeszkadza – ani w prowadzeniu tegóż pojazdu, ani w niesieniu bąbelka na rękach czy też w chuście.

A skoro już przy chustach jesteśmy…

Chustowy minimalizm

Jeszcze na długo zanim zaczęliśmy z Sympatycznym myśleć o dziecku, byłam pewna, że będę chciała spróbować chustowania. Nie dość, że to rozwiązanie totalnie w duchu rodzicielstwa bliskości, to wydało mi się też od razu turbo praktyczne i wygodne. Tak oto, będąc już w ciąży przystąpiłam do researchu i jakoś tak mi wyszło z obliczeń (i social mediów, a jakże), że najładniejsze i najprostsze w motaniu (przynajmniej teoretycznie) to są jednak chusty kółkowe.

Jak już wspominałam, bywam bardzo wybredna, szczególnie jeśli chodzi o wygląd rzeczy, na które mam patrzeć w zasadzie codziennie. I tak oto stanęłam przed wyzwaniem znalezienia chusty, która nie będzie mnie razić zbyt pszaśną stylistyką (etniczne czy rustykalne klimaty mogą mi się nawet podobać w dodatkach czy biżuterii, ale niekoniecznie w kilkumetrowym pasie materiału, którym z założenia mam się owinąć) i która będzie po prostu uniwersalna; będzie pasować do wszystkiego, nieważne czy mam na sobie dres, dżinsy czy sukienkę.

Zagłębiłam się więc w świat lnianych minimalistycznych chust kółkowych i w tej kategorii zwróciłam uwagę na trzy polskie firmy: Baba Wrap, Teo & Ted oraz The Slings.

Czy chusta kółkowa to dobra inwestycja?

Koszt takiej chusty to +/- 300 złotych. Czy to dużo? Być może. Chustę można dostać nawet w Lidlu za niespełna 65 złotych, więc różnica jest. Nastawiłam się jednak na konkretny materiał oraz – nie ukrywajmy, przede wszystkim – na konkretną stylistykę. Ostatecznie wybrałam Jodełkę od Teo & Ted skuszona naturalnym i najbardziej neutralnym kolorem oraz obietnicą, że taka chusta posłuży nam dłużej za sprawą niezwykle wytrzymałego splotu (producent deklaruje udźwig do 15 kilo, a tego mam nadzieję mojemu dziecku nie uda się osiągnąć wcześniej niż w 2. roku życia).

Jeśli więc optymistycznie założymy, że uda nam się z chusty kółkowej korzystać tak długo i odpowiednio często, myślę, że jest to gra warta świeczki.

Jak to działa? (i czy w ogóle…)

Nie będę ukrywać – na zdjęciach i tutorialach wszystko wyglądało dużo prościej. Jeśli uznamy, że chusta kółkowa jest rzeczywiście najprostszą alternatywą dla nosidełka czy siły własnych mięśni, to nad każdą inną prawdopodobnie zapłakałabym rzewnie przy pierwszych próbach motania.

Na dzień dzisiejszy sytuacja wygląda tak, że rozumiem wreszcie, o co chodzi z odwróconą krawędzią (w przypadku najmniejszych dzieci pomaga ułożyć symetrycznie nóżki) i robieniem porządku na kółkach (żeby się szybko i łatwo dało dociągnąć). Dużo rozjaśniły mi tutoriale na Instagramie The Slings, a także ten filmik.

Nie jest jednak tak, że czuję się z chustą wyjątkowo pewnie. Gdybym miała przygotować jakieś statystyki, powiedziałabym, że może co 3 czy 4 próba motania jest na tyle zadowalająca, że odważyłabym się wyjść z dzieckiem na spacer. Pozostałe są na tyle dobre, że mogę rozładować zmywarkę albo zjeść obiad, lub też po prostu w ten sposób uśpić bąbelka. Raz na jakiś czas zdarzy się próba tak nieudana, że niemal od razu musimy się z chusty wyjąć i ewentualnie spróbować jeszcze raz.

W ostatnich dniach pojawił się też taki problem, że bobas coraz bardziej interesuje się światem zewnętrznym i ciasne omotanie w chuście zdecydowanie go nie kręci... Być może sytuację rozwiąże stopniowo nabywana umiejętność trzymania główki, aczkolwiek na noszenie przodem do świata albo motanie na plecach jest jeszcze stanowczo za wcześnie.

Pomimo tego, że mistrzynią chustonoszenia być może nie będę, jestem gorącą orędowniczką uwzględnienia chusty na wyprawkowej liście. W najgorszym wypadku może posłużyć jako stylowy gadżet albo awaryjny kocyk dla dziecka.