LUDZIE

Druga szansa, czyli co łączy Dodę, narciarstwo i moje pisanie

Na nartach byłam do tej pory tylko raz i od tamtego pamiętnego wyjazdu, zakończonego spektakularnym zjazdem skuterkiem GOPR-u (jedyna taka szansa!) i wycieczką na żywiecki SOR, święcie zarzekałam się, że więcej na sporty zimowe nie dam się namówić. Ba, jeszcze 2 tygodnie temu, gdy dotarło do mnie, że to dobry czas na wykorzystanie paru dni zaległego urlopu, w pierwszym odruchu zaczęłam przeglądać oferty last minute na Teneryfę, Maderę czy do Tajlandii. Tylko po to, żeby parę dni później mieć już zarezerwowany nocleg w Wiśle.

Mityczna konsekwencja

W uniwersum boomerskiego parentingu, podstawową metodą wychowawczą była właśnie ona – Konsekwencja. Zarówno w rozumieniu konsekwencji jako przeróżnych kar za nieodpowiednie zachowanie, ale też, a może przede wszystkim, jako twardy upór i stanie przy swoich decyzjach, bez względu na wszystko.

Nic więc dziwnego, że wielu z nas, wciąż nasiąkniętych takim myśleniem, wydaje się, że konsekwencja w działaniu to cnota, której nie można tak łatwo odpuścić. Szczególnie jeśli coś zdążyliśmy już zadeklarować, a nie daj boże, publicznie. (To tak, gdyby ktoś szukał przyczyn, czemu w polityce tak mało młodych ludzi, hehehe)

Im dłużej w terapię, tym lepiej rozumiem jednak, że ,,tylko krowa nie zmienia zdania”. I to właśnie umiejętność zmiany perspektywy i przyznania się do błędu to skarb i oznaka prawdziwej dojrzałości, nie odwrotnie.

Nie boję się więc przyznać, że miałam już nigdy nie jeździć na nartach, a oto jestem. Tak jak i miałam nigdy nie pracować w korpo, a mija mi już 6 lat w tej samej firmie i nigdzie się nie wybieram.

Szansę znów dostałam?

Nie ma przypadków, są znaki. I choćbym bardzo się przed nimi broniła, to bywają takie, przed którymi nie da się schować. Na przykład, kiedy stoi się akurat w kolejce do przystokowego baru, żeby zamówić klasyczny rodzicielski zestaw ratunkowy, mianowicie frytki i gorącą czekoladę z bitą śmietaną, a z głośników rozlega się dobrze znane ,,więc nie martw się, uśmiechnij się”. I człowiek jakby znowu miał 12 lat, zresztą panie i naczynia za barem też na pewno pamiętają te czasy.

Bezwiednie zasłuchuję się w piosence, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio mogłam słyszeć coś tak hermetycznego, pachnącego samoopalaczem, papierosami i migdałową mgiełką do ciała. Nie zachwycam się, co to to nie. Raczej elementarnie się z panią Dodą nie zgadzam! Żadnej szansy nie dostałam, prędzej sama ją sobie dałam.

Nie nauczyłam się jeździć jako kilkulatka, mogłabym uznać, że najlepszy czas mam już za sobą; nie nauczyłam jako nastolatka, powinnam stwierdzić, że młodsza już nie będę. Nie mówię, że nauczę się teraz, ale spróbowałam. Dałam sobie i nartom szansę i, o dziwo, poczułam się w tej konfiguracji o niebo pewniej niż przed laty.

Szansa na sukces?

Umówmy się, profesjonalną narciarką nigdy nie zostanę. Ale też nie jest to moim zamiarem. W okolicy trzydziestych urodzin można bowiem odkryć, że rzeczy nie robi się po to, żeby być w nich dobrym, ale po to, żeby czerpać z nich przyjemność. I tak oto: mogę malować obrazy, choć jedyną osobą, która chce je wieszać na ścianach jest moje 4-letnie dziecko; mogę kilka razy do roku upiec sernik, który nie wygrałby żadnego konkursu cukierniczego, ale polany kajmakiem z puszki zaspokaja nasze rodzinne potrzeby; mogę tańczyć po swojemu, tak jak umiem, tak jak czuję.

Na drugim biegunie jest wszystko to, co umiem, ale porzuciłam, bo nie starczyło mi zapału czy motywacji. Muzykę już od dawna wolę słuchać niż tworzyć. Przez większość czasu więcej czytam niż piszę. I tak jak nie wiem, czy uda mi się napisać kiedykolwiek coś dłuższego niż praca magisterska, a już na pewno nie przed trzydziestką, tak ten blog sam jest ucieleśnieniem drugiej (a może nawet trzeciej czy czwartej) szansy.

Nie raz potrafiłam porzucić go na całe miesiące, zamilknąć na lata. W międzyczasie zmieniały się nazwy, domeny, hostingi… Ostatnia przerwa trwała, jak może wiecie, niemal 2 lata, podczas których znaleźć mnie można było jedynie w krótszych formach na instagramie. Coś jednak przez cały ten czas nie pozwalało mi bezpowrotnie zerwać z SorkiAnna.pl, opłacałam więc regularnie hosting i domenę, aż wreszcie, ni stąd, ni zowąd, poczułam, że mogę dać sobie kolejną szansę i zacząć pisać, tym razem nawet nie łudząc się bardzo, że ktoś będzie czytał. W dzisiejszym świecie blogi i teksty na wiele setek, a może i tysięcy słów, nie konsumują się najlepiej, a już na pewno nie są przyciągają nowych odbiorców. Ale tu znowu – w moim pisaniu jestem przede wszystkim ja.

*

Weźcie poprawkę, że pisząć te słowa, wyleguję się właśnie w wygodnym hotelowym łóżku po drugim udanym narciarskim dniu w swoim życiu, może więc przeze mnie wciąż przemawiać adrenalina, dopamina, a może i gluten, gdyż w nagrodę dzień dopełniłam wybitnie dobrą pizzą (namiary na priv). Niczego nie żałuję.