LUDZIE

12 myśli na 1. rok z bobasem

1. urodziny bobasa

Trochę nie wierzę, że właśnie piszę tekst z tej okazji. To już rok… I to nie tylko pandemii, bo tyle samo jest też z nami ,,urodzony w koronie” bobas. Który właściwie z każdym dniem jest bobasem coraz mniej i chyba wkrótce będę musiała mu wymyślić jakiś nieco bardziej adekwatny internetowy pseudonim…

Po 12 miesiącach mam w głowie na pewno dużo więcej przemyśleń niż tych 12, którymi dziś się z Wami dzielę. Ale – choć w większości wydać się mogą banalne – najlepiej opisują pewne procesy, które zaszły we mnie i naszej trzyosobowej rodzinie w ciągu ostatniego roku. Częstujcie się.

1. Nie ma co zwlekać

Nigdy nie ma i nie będzie idealnego momentu na dziecko. Zawsze jest jakieś ,,więcej”, ,,lepiej” i ,,później”. Zawsze można czekać na większe mieszkanie, nowszy samochód czy wyższą pensję – tylko nie zawsze jest sens.

Na naszym przykładzie: całkiem świadomie zdecydowaliśmy się na dziecko mieszkając w kawalerce, co dla wielu (również najbliższych) było niezrozumiałe, a dla nas nie stanowiło aż tak wielkiego problemu. Za nowym mieszkaniem zaczęliśmy rozglądać się dopiero, kiedy bobas miał +/- 9 miesięcy, ale (jak zapewne wiedzą wszyscy obserwujący mnie na Instagramie) nadal nie udało nam się przeprowadzić.

Czy jest to problematyczne? Tak, biorąc pod uwagę, że czasami pracując zdalnie na calle muszę wdzwaniać się z szafy.

Czy zrobiłabym to raz jeszcze? Bez wahania.

2. Nie ma się co tak spieszyć

Dla równowagi – są też takie rzeczy, których przyspieszać nie należy, bo przyjdą w swoim czasie. Dotyczy to zarówno umiejętności dziecka – na przykład siadania czy raczkowania – ale i takich bzdurek jak zakup pierwszych normalnych pociążowych spodni.

Serio, jeśli chodzi o to drugie, to z tęsknoty za dżinsami z wysokim stanem zbyt wcześnie rzuciłam się na zakupy, sądząc, że więcej mi już w talii i biodrach nie ubędzie – i byłam z tym jak najbardziej spoko. Laktacja chciała jednak inaczej i teraz zostałam jak głupia z kilkoma parami za dużych o parę rozmiarów spodni.

Z kolei jeśli chodzi o bobasa, to z perspektywy kilku miesięcy wiem, że rozszerzanie diety rozpoczęłabym o +/- 2 tygodnie później i na pewno nie spieszyłabym się tak z sadzaniem go w krzesełku do karmienia.

3. Nie ma się co bać

Wiem: łatwo powiedzieć, trudniej zrealizować. Gdzieś przeczytałam, że razem z dzieckiem rodzi się też strach – o jego zdrowie, przyszłość, bezpieczeństwo – i oczywiście jest w tym 100% racji. Patrząc wstecz widzę jednak, jak wiele rzeczy, które mogą młodych rodziców przerażać, jest w gruncie rzeczy bardzo intuicyjnych i prostych.

Dajmy na to, taka pierwsza kąpiel… W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego trzeba do tego zadania angażować pół rodziny (przepraszam, musiałam), bo wbrew pozorom noworodka nie jest tak łatwo zepsuć, zakładając oczywiście, że mamy dobre zamiary i choć odrobinę oleju w głowie.

Wiele rzeczy przeraża tylko, kiedy robimy je po raz pierwszy, więc warto wziąć to pod uwagę i czasami się przełamać – na przykład wejść z bobasem do restauracji albo pierwszy raz przejechać się metrem.

4. Nie ma się co spinać

To chyba najlepiej widać w naszym podejściu do jedzenia i rozszerzania diety. Zje – to super, nie zje – też spoko.

Narzucanie sobie zbyt wygórowanych czy niezbyt realistycznych celów (typu: prześpi noc w swoim łóżeczku, zje całego kotleta) jeszcze nigdy nikomu nie przyniosło żadnych korzyści. Pociąga za to za sobą masę stresu i pretensji – trochę do siebie, a gdzieś podświadomie również do dziecka. No a tego byśmy chyba nie chcieli…

5. Nie ma się co przywiązywać

,,Nic nie trwa wiecznie, niebezpiecznie jest wierzyć w to, że coś trwa wiecznie” śpiewał Sydney Polak, choć zapewne nie o pierwszych miesiącach rodzicielstwa.

Ale coś w tym jest – z noworodkiem, a potem z niemowlakiem wszystko jest przejściowe i zazwyczaj mija, zanim zdążysz się przyzwyczaić, że w ogóle jest. Nie ma się co przywiązywać do dziwnych odgłosów, konsystencji czy kolor kupki, rytmu snu i czuwania czy ulubionych potraw bobasa.

Ani do swojego rozmiaru po ciąży, ale to już wiecie.

6. Nie ma się co złościć

Gdybym miała wskazać jedną swoją cechę, której trochę się wstydzę i nad którą powinnam pracować (jako osoba, nie tylko jako matka) to na pewno byłby to brak cierpliwości. Stosunkowo szybko się nudzę i zbyt łatwo się złoszczę.

Teorię mam obcykaną, że ho-ho – wiem, że niemowlę nie jest wredne, nie robi mi na złość i taka moja dola, że muszę się czasami do niego dostosować – ale w praktyce bywa różnie.

Najgorzej jest rano, przed pierwszą kawą, kiedy bardzo doskwiera mi przebodźcowanie dotykowe i ograniczona tolerancja na dźwięki. Jestem wtedy niemiła, a potem mi wstyd.

7. Nie ma się co nastawiać

Największe wyzwanie mojego macierzyństwa – nie wszystko da się zaplanować. A ja bardzo nie lubię, jak plany sypią się w najmniej oczekiwanym momencie. Statystyki odwołanych wyjazdów czy spotkań i tak mamy dosyć niezłe, ale to pewnie po równo zasługa bobasa, naszej elastyczności i pandemii, przez którą takich okazji i tak było raczej niewiele.

Oczekiwania w skali mikro to jedno, ale są też oczekiwania w skali makro: jedyne, jakie pozwalam sobie mieć to, żeby moje dziecko wyrosło na fajnego i dobrego człowieka.

Mam serdecznie wyjebane (wulgaryzm zamierzony, bo są to tematy, które niezwykle mocno leżą mi na sercu), jakiej jest orientacji i tożsamości seksualnej, czy jest prawo- czy leworęczne i czy jego ulubionym kolorem będzie różowy, a ulubionym przedmiotem w szkole – muzyka czy matematyka. Ale myślę, że ten wątek prędzej czy później rozwinę w osobnym tekście.

8. Nie ma się co tłumaczyć

Dopóki masz dobre intencje i nie robisz swojemu dziecku krzywdy nie musisz się nikomu tłumaczyć ze swoich rodzicielskich wyborów. Ani babci, ani wujkowi, ani obcej babie w parku, która ma w oczach rentgen i na widok Twojego zapłakanego bobasa w chuście w ciemno wyrokuje ,,kolka”.

A już na pewno nie musisz się tłumaczyć przed internautami, z których połowie będzie przeszkadzać, że karmisz piersią publicznie, a drugiej – że zobaczą u Ciebie na zdjęciu smoczek.  

9. Nie ma się co ograniczać

To nie jest tak, że z dzieckiem się nie da. Wszystko się da. Z różnymi tego konsekwencjami.

W 8 na 10 przypadków, jeśli ktoś patrzy na Ciebie z zazdrością i mówi ,,z moim by się tak nie dało”, to najprawdopodobniej nawet nie próbował. Zaczynając od zostawiania bobasa z kimkolwiek innym niż mama, a na podróży kamperem skończywszy.

W każdym razie wszystko się da, ale może nie wszystko się chce, bo wymaga to więcej planowania, cierpliwości i… zdecydowanie większego bagażnika.

10. Nie ma co oszczędzać

No to będzie dość oczywiste, ale na dziecku trudno oszczędzać… A na pewno nie powinno się na jego zdrowiu i bezpieczeństwie.

My sporo zaoszczędziliśmy na zabawkach (bo żadnych nie kupujemy, tylko dostajemy), ubrankach (bo lwią część dostaliśmy w spadku), no i… jedzeniu. Bo pół roku jadł przecież za friko. W zamian zupełnie nie ograniczam się jeśli chodzi o zakup książeczek, gadżetów ułatwiających życie (typu kosz na pieluchy, ponczo do samochodu) czy nawet pieluch, bo niby wszystko jedno, ale ja mam swoje ulubione (tak, tak, wiem, jak to brzmi) i niestety nie są to te najtańsze.

11. Nie ma co się tak rozwodzić…

I [uwaga, suchar] nie, nie dlatego, że nie jesteśmy z Sympatycznym małżeństwem…  

W gruncie rzeczy tu nie ma o czym gadać. Im więcej gadania, szukania dziury w całym, liczenia (choćby kalorii – i sobie, i bobasowi), analizowania, tym mniej radości z tego całego rodzicielstwa.

A czasami wystarczyłoby po prostu kochać, szanować, rozmawiać, próbować współpracować i jechać do przodu – kolejny rok przed nami, a po nim kolejny, i kolejny… Byle do osiemnastki.

12. Nic dodać, nic ująć!

Serio, niczego bym nie zmieniła. To był naprawdę dobry rok, choć specyficzny i niekiedy trudny, z pandemią wiecznie wiszącą nam gdzieś nad głowami, ze skokami rozwojowymi, ząbkowaniem, pracą zdalną i bardzo ograniczonymi kontaktami z innymi ludźmi.

Jak zawsze – okazało się, że wszystko ma swoje dobre i złe strony, a ja akurat mam taki parszywy charakter, że wiecznie szukam tych pierwszych i jeszcze publicznie się nimi obnoszę.

Anna, rok później

Na koniec powiem Wam tylko, że dostałam ostatnio dwa najpiękniejsze komplementy: jeden od Sympatycznego, który powiedział, że wbrew jego (moim też, luzik) najgorszym obawom, po urodzeniu dziecka stałam się najnormalniejszą i najbardziej wyluzowaną wersją samej siebie i nie pamięta już nawet, kiedy ostatnio o coś się pokłóciliśmy, albo kiedy ostatni raz płakałam z powodu jakiejś pierdoły (a bywało i tak). Drugi, od jednej z moich ulubionych kobiet: że nadal jestem przede wszystkim sobą.

Nieskromnie potwierdzam.