RZECZY

Jak kupowaliśmy mieszkanie (I): Plan B

Mieszkanie pod lupą

Kupiliśmy nowe mieszkanie, choć w zasadzie stare. Innego nie szukaliśmy, co już wskazuje na to, że nie jesteśmy do końca normalni. Z własnej woli będę teraz codziennie biegać na czwarte piętro (gdyż windy w bloku z lat 50. nie uświadczysz), a same przygotowania do remontu polegały w ogromnej części na zrywaniu boazerii i zeskrobywaniu ze ścian tapety, którą jakiś wnętrzarski geniusz kilka razy odświeżał farbą, a to przecież był dopiero początek… W tym momencie myślicie pewnie, że macie do czynienia z absolutnymi świrami, którzy jeszcze będą w duchu przeklinać ten dzień, kiedy zdecydowali się kupić stare mieszkanie.

Tyle, że pewnie nie.

To u nas rodzinne

Ja mam to po rodzicach, którzy sami pewnie nie wiedzą, co uczynili pozwalając mi od liceum mieszkać nie w rodzinnym małomiasteczkowym domu, nie w śródmiejskim internacie, a w przedwojennym bloku na warszawskim Starym Żoliborzu. Nie wiem, po kim ma to Sympatyczny, ale mniejsza z tym, gdyż i jego dosięgła żoliborska klątwa. Bo kto raz zamieszka na zielonym Żoliborzu, pieprzonym Żoliborzu, ten już się tak łatwo na Ursynów czy Targówek nie zdecyduje.

Stary Żoliborz oczywiście, jak sama nazwa wskazuje, stoi starym budownictwem, więc kochając taką dzielnicę, trzeba też pokochać jego architekturę. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Z ceną za metr kwadratowy na czele.

Mieszkanie jak marzenie

Ale nie jest tak, że ja bym tych pieniędzy nie zapłaciła (z banku pomocą), byle móc tu zostać, nieznacznie chociaż powiększając swoją życiową przestrzeń

Jedno było jasne – musi być stare, co by organizm nie doznał szoku, jak mu się przyjdzie zamienić skrzypiący parkiet-jodełkę na panele PCV.

Co oznacza stare? A no w najgorszym wypadku z lat 60. Takie sobie narzuciliśmy ramy czasowe, kierując się trochę przeczuciem, a trochę (dość powierzchowną) wiedzą na temat budowlanej historii PRL-u, bo w latach 60. powstawały jeszcze takie wspaniałe projekty jak Sady Żoliborskie, a dopiero w drugiej połowie tej dekady triumfy zaczęła święcić wielka płyta.

No to jak a ż t a k stare w Warszawie, to znacznie zawęziło nam pole poszukiwań. Szczególnie, że od zawsze jesteśmy raczej związani z lewą jej strony (hehe, no co za przypadek), a sentymentem darzymy głównie dwie dzielnice: Żoliborz i Bielany. Jak do koszyczka wymagań dorzuciliśmy jeszcze względną bliskość metra (znaczy się w zakresie spaceru, a ja spacery lubię długie) i mieszkanie o dość konkretnym układzie (co najmniej dwa oddzielne pokoje, nie licząc salonu lub salonu z aneksem kuchennym), to okazało się, że…

Takiego mieszkania to nikt nie chce sprzedawać, bo woli w nim żyć, na wieki wieków, amen.

A tak poważnie: zanim zaczęliśmy oglądać mieszkania na żywo, przez wiele miesięcy obserwowałam strony z ogłoszeniami i raz, że wbrew pierwszym pandemicznym prognozom ceny wcale nie poszły w dół, ba, one nawet nie miały zamiaru zwolnić, a dwa, że momentami naprawdę nie było z czego wybierać.

Najgorszym koszmarem (zaraz po patodeweloperce na Białołęce) jaki mogłabym sobie wyobrazić, byłoby kupienie za grube miliony (no dobra, +/- jeden milion) mieszkania reklamowanego jako ,,po remoncie”, w którym cena rzeczywiście odzwierciedla (i to z górką) poniesione prze dotychczasowego właściciela koszty, ale wygląda jak żywcem wyjęte z pierwszego wydania miesięcznika ,,Cztery Kąty”.

No jak marzenie.

Tylko nie nasze.  

Plan B

Początkowo moje poszukiwania skupiły się na Żoliborzu, ale miałam z tyłu głowy, że zmiana 30 metrów kwadratowych na 40 czy 50 nie wpłynie na nasz komfort życia tak, jak byśmy tego oczekiwali. Za to zdecydowanie wpłynie na niego kredyt na 30 lat. Stąd też zaczęliśmy się rozglądać za planem B.

B jak Bielany.

I tak oto, pewnego deszczowego listopadowego dnia, korzystając z przedpołudniowej drzemki (wtedy jeszcze) bobasa, przeglądałam oferty i zniechęcona brakiem obiecujących nowości w kategorii Stary Żoliborz: powyżej 50m2, zmieniłam filtry i ruszyłam w wirtualną podróż po Bielanach. Też Starych, oczywiście.

No i nie byłabym sobą, jakbym od razu nie zwróciła uwagi na najbardziej nietypowe mieszkanie na stronie: gdyż dwupoziomowe. W takich chwilach bardzo skacze mi adrenalina i załącza mi się tryb Chylińskiej (teraz, teraz, teraz!), więc nie minęło 10 minut, a już miałam SMS-owe potwierdzenie od Sympatycznego, że spoko, możemy obejrzeć, a po kolejnych 5 byłam umówiona z agentem tego samego dnia na 18.

Bielany powitały nas dość ozięble: listopadowy wieczór to nie jest najlepszy moment na zwiedzanie jakiejkolwiek okolicy, bo wszystko wygląda ponuro i ma się – nomen omen – ochotę po prostu wrócić do domu. Ale nie było co wydziwiać: kiedyś trzeba było zacząć oglądać te mieszkania, nie tylko na przekłamujących rzeczywistość zdjęciach.

Oglądanie mieszkania, w którym ktoś aktualnie mieszka to strasznie niezręczna sytuacja. Z jednej strony chcesz dowiedzieć się jak najwięcej i ocenić, czy gra jest warta świeczki (choćby tej, którą właścicielka zapaliła w łazience, nie wiem, czy chciała przykryć specyficzny zapach starej kanalizacji, czy po prostu była #wychowananaSzelągowskiej); z drugiej, trochę głupio zaglądać komuś do garnków i włazić z butami (znaczy się, w butach i to po deszczu) do sypialni.

Przelecieliśmy więc po wszystkich pomieszczeniach z prędkością światła, pouśmiechaliśmy się trochę pod maseczkami (pandemia to doskonały moment na oglądanie mieszkań, dzięki temu właściciel nie widzi Twojej miny, jak zaczyna zachwalać solidną boazerię w przedpokoju), zadaliśmy kilka wcześniej przygotowanych pytań (co by nie wypaść na totalnych laików) i… zwialiśmy.

Dałabym sobie w tamtym momencie coś uciąć za to, że i my, i właściciele, i agent, wszyscy byliśmy przekonani, że właśnie widzieliśmy się po raz ostatni w życiu.

Czy mieliśmy rację? Ile jeszcze mieszkań obejrzeliśmy zanim znaleźliśmy TO JEDYNE? Czy była to miłość od pierwszego wejrzenia?

Tego dowiecie się w następnym odcinku.