RZECZY

Jak kupowaliśmy mieszkanie (II): (Nie) od pierwszego wejrzenia

Domki

Ostatnim razem opowieść zakończyliśmy w momencie, gdy z Sympatycznym opuszczamy pierwsze obejrzane przez nas mieszkanie i jesteśmy przekonani, że nigdy więcej do niego nie wrócimy. Zakładamy też, że tak samo sądzi w tamtej chwili zarówno agent, jak i właściciel mieszkania, więc żeby na wszelki wypadek podtrzymać jeszcze kontakt, przezornie proszę o przesłanie planów na maila. A nuż, gdyby coś, no bo jednak…

To nie była miłość od pierwszego wejrzenia

Nie wyszłam z tego mieszkania z motylami w brzuchu, raczej z lekkim uciskiem w żołądku, tak się u mnie zazwyczaj objawia przebodźcowanie. Na wejściu poczułam zapach zielska i/lub papierosów, a to zawsze zwiększa mój krytycyzm wobec otaczającego świata. Mieszkanie wyglądało oczywiście nieco inaczej niż na zdjęciach w Internecie, szczególnie w sztucznym świetle i z obecnymi w każdym pomieszczeniu śladami obecności dotychczasowych lokatorów. Przeraziły mnie zakręcone wąskie schody, nie zachwyciła ,,solidna boazeria” i ta z łazienek, która teoretycznie nie wymagała remontu.

Jak wcześniej: redaktor naczelny ,,Czterech Kątów” byłby na pewno zachwycony, ja niekoniecznie.

Wsiedliśmy do samochodu i zapadła taka niezręczna cisza.

,,No nie wiem” – skwitował Sympatyczny, bo w sumie, skąd mieliśmy wiedzieć, skoro nie mieliśmy żadnego porównania. Było więc jasne, że przygoda z oglądaniem mieszkań nie może się skończyć na tym jednym.

Nokaut przez porównanie

Jeszcze w tym samym tygodniu umówiłam nam trzy kolejne prezentacje. Tym razem wszystkie na wymarzonym Żoliborzu. Dwa z nich balansujące na granicy naszej zdolności kredytowej. Jedno w podobnej cenie jak to pierwsze, bielańskie… Tyle że o 1/3 mniejsze.

I pewnie to nawet nie byłby problem, gdybyśmy nie mieli tego porównania. Bo przez porównanie, na każdy argument za mieszkaniami żoliborskimi padał kontrargument bielański, z którym nie było jak dyskutować: METRY KWADRATOWE.

Ale żeby nie było, żeśmy tacy zachłanni. Cena za metr kwadratowy to nie wszystko, liczy się też pierwsze wrażenie. A nasze odczucia w przypadku wszystkich trzech mieszkań na Starym Żoliborzu były, delikatnie mówiąc, ambiwalentne.

Ciężko inaczej ubrać w słowa to, co czuje się wchodząc do przedwojennych kamienic, które regularnie mija się podczas spacerów z bąbelkiem, zazdroszcząc skrycie ich mieszkańcom, gdy na progu uderza Cię zapach szlugów i… kalafiora (kurde, Taco, piątka, siadaj); na klatce dyskretnie otrzepujesz płaszcz z tynku sypiącego się ze ścian; właściciel między słowami wspomina, że regularnie zalewa go sąsiad z góry, ale bez obaw, właśnie dostał sądowy zakaz wychodzenia na balkon (sic!); do łazienki da się wejść tylko bokiem, a pokoje to labirynty gromadzonych latami kartonów i niepotrzebnych przedmiotów; agent sugeruje, że trzeci pokój można wygospodarować z kuchni, co z tego, że ścianka wypadłaby na środku kuchennego okna (sic!); właścicielem mieszkania okazuje się być Jaromir Nohavica (tak naprawdę to nie, ale gość identyczny, jak babkę kocham).

A to wszystko od 14 tysięcy polskich złotych za metr kwadratowych.

To nie jest jakiś wielki zarzut, ceny nie były dla nas niespodzianką. Co jednak nas zaskoczyło to to, jak dalekie są nasze wyobrażenia od rzeczywistości.

I że marzenia trzeba czasami dostosować do potrzeb.

Choćby to mieszkanie, które agent chciał zbeszcześcić ścianą na środku okna… Całkiem na chłodno: było piękne. Wysokie na 3 metry, z dużymi oknami, wspaniale zachowanym parkietem, butelkowymi sufitami i takimi deskami na podłodze w kuchni, że ręka by mi uschła, gdybym zechciała je wymienić na cokolwiek innego. A mimo wszystko: nie zakochałam się. Był (wprawdzie dość stonowany, ale jednak) zachwyt i było szczere zainteresowanie. Ale to wszystko nie odbywało się w mojej głowie (i, jak później ustaliliśmy wspólnie, Sympatycznego także) na poziomie ,,chcę to mieszkanie, widzę się tu, będę tu szczęśliwa”, ale trochę na zasadzie… wizyty w muzeum.

Mniejsza, że każde z żoliborskich mieszkań miało też całkiem obiektywne wady: w tym śmierdzącym kalafiorem nie było balkonu, a łazienka była mniejsza od naszej w kawalerce; w pięknym wysokim chcąc zapewnić dziecku osobny pokój musielibyśmy za jakiś czas wyprowadzić się do salonu; u Nohavicy balkon był, ale wszystkie okna wychodziły na jedną z dwóch najbardziej ruchliwych ulic na Starym Żoliborzu, a to już przerabialiśmy… Najgorzej, że z wizytą w każdym kolejnym coraz częściej w mojej głowie pojawiała się myśl ,,no spoko, ale w tym pierwszym…”.

I tak oto, po niespełna tygodniu od prezentacji, złapałam za telefon i – po konsultacji z naszą doradczynią kredytową i współpracującą z nią rzeczoznawczynią – oznajmiłam agentowi, za jaką cenę kupimy pierwsze obejrzane przez nas mieszkanie.

Co wydarzyło się dalej? Czy sprzedający przystali na naszą brawurową propozycję? Czy poradzilibyśmy sobie bez pomocy doradczyni kredytowej?

To wszystko wyjaśni się – a jakże – w kolejnej, trzeciej i mam nadzieję, że już ostatniej części tej niesamowicie porywającej historii o warszawskim rynku mieszkaniowym.