LUDZIE

Misja Przedszkole: odcinek 2. Pierwszy miesiąc

Mamy to! Przetrwaliśmy pierwszy miesiąc w przedszkolu, kończąc marzec z oszałamiającym wynikiem 15 obecności. Oznacza to, że z planowanych 4 tygodni, tylko 1 dzieć spędził na nieplanowanych feriach u babci, co oczywiście wymusiło nieplanowaną 2. adaptację.

Co nas zaskoczyło? Co nas cieszy, a co martwi? I czy spełniły się moje pobożne życzenia, czy jednak najgorsze obawy? Sprawdźcie!

Więcej niż jedno zwierzę to…

Adaptacja!

Oj, święta naiwności. Zgodnie z moimi przewidywaniami z 1. odcinka “Misji Przedszkole”, pierwotnie planowana adaptacja praktycznie nie była potrzebna. Dzieć w pierwszym dniu wszedł w grupę jak w masło, a ja siedziałam z książką w szatni, potrzebna nie więcej niż lotnisko w Radomiu, a może i alarm w Multipli. Już drugiego dnia zarządził, że zostaje do podwieczorku i tyle było ze stopniowego i delikatnego zarządzania zmianą (ileż bym dała, żeby zmiany proponowane przeze mnie w pracy przyjmowane były z takim entuzjazmem).

Szło idealnie, mogłam więc chwalić się na Instagramie kolejnym rodzicielskim sukcesem, a insta-matki (i ojcowie) mogli mnie znienawidzić. I wtedy wydarzyło się to, co nieuniknione…

A więc glut…

Po pierwszym radosnym tygodniu pojawił się on – przedszkolny glut. Z założenia kilkudniowy, przerodził się w ponad tygodniową nieobecność dziecia w przedszkolu, bo świeżo upieczeni rodzice przedszkolaka nie chcieli zaryzykować spotkania z przedszkolnym ostracyzmem i telefonem z pretensjami jeszcze przed opłaceniem pierwszej faktury.

Dzieć przesiedział więc u babci cały tydzień, w gruncie rzeczy bardzo zadowolony z obrotu spraw. Może nawet aż za bardzo, bo…

Adaptacja adaptacji nierówna

I ta druga rzeczywiście zaskoczyła nas równie mocno jak pierwsza, tylko tym razem raczej negatywnie. Przyszły pierwsze przepłakane poranki, rozpaczliwe błagania, czy może zostać w domu, emocjonalne rozstania w szatni i negocjacje, czy zostać musi do podwieczorku, czy jednak tylko do obiadu.

Przyjęłam to na klatę zaskakująco chłodno, choć nikt nie lubi patrzeć na swoje zapłakane dziecko przyklejone do szyby. Uznałam jednak, że od teraz nosicielką przedszkolnego entuzjazmu muszę zostać ja i stopniowo – nomen omen – zarażać nim dziecia.

Raz rzeczywiście zgodziliśmy się na wcześniejszy powrót do domu, a w weekend odpuściliśmy nocowanie u babci i nasze wychodne, żeby spędzić więcej czasu we trójkę. Wróciliśmy też do książeczek, które w pierwszym tygodniu okazały się zbędne, ale już przy re-adaptacji zaczęły mieć więcej sensu.

Pojawiło się kilka teorii, co stoi za nagłym regresem. Czy to brak ulubionej pani, którą – co za pech – dopadła grypa? Czy zbyt intensywna i udana (pierwsza) adaptacja? A może jednak tygodniowa nieobecność i – stańmy w prawdzie – rozpieszczanie przez babcię?

W gruncie rzeczy to nieważne. Najważniejsze, że w kolejnym tygodniu zaliczyliśmy…

Wielki powrót

Czyli tak to już musi być w tym przedszkolnym życiu. Wzloty i upadki. Rozstania i powroty. Love-hate. Zwłaszcza to ostatnie, bo nawet ja w swoich najgorszych idiotkowych latach nie byłam tak chwiejna w relacjach jak przeciętny czterolatek. Można codziennie chodzić w parze z inną osobą, a z ulubioną koleżanką pokłócić się nawet nie wiedząc, kto kogo pierwszy nazwał ,,głupim” i następnego dnia w ogóle o tym nie pamiętać. Do końca życia zapamięta się jednak tego jedynego kolegę z grupy, który pierwszego dnia był dla ciebie niemiły. No nic, przyjaźni z tego nie będzie. Chyba że…

Zmieni zdanie

A zdanie zmienia częściej niż Monika Pawłowska barwy polityczne. Nauczona doświadczeniem, co drugi dzień rano przypominam paniom, że ,,nie będzie spać, chyba że zmieni zdanie”. Albo ,,nie będzie jeść podwieczorku, chyba że zmieni zdanie”. Najczęściej zdanie zmienia i po południu dowiaduję się, że drzemka trwała całe 40 minut, a przy podwieczorku prosi o dokładki.

Takie nasze przedszkolne panta rhei…

Nie my pierwsi, nie ostatni

Choć oczywiście to nasz pierwszy raz w takiej roli. Dziecia – w roli przedszkolaka, nasz – w roli rodziców tegoż. Podtrzymuje jednak na duchu, że w nierównej walce z patogenami, ze zbyt długimi drzemkami (lub ich brakiem) czy nadmiarem cukru w diecie, jesteśmy jedną z kilkunastu rodzin. A ja jestem jedną z kilku (a może i nastu) Ann, bo póki co wśród mam poznałam już pięć innych. Co za pokolenie…