LUDZIE

Czy ten bobas lubi wybór?

Bobas lubi wybór

Są takie dylematy, które pojawiają się w życiu rodziców dopiero kilka miesięcy po narodzinach dziecka, a ich źródłem – wbrew pozorom – wcale nie jest dziecko. Tak jest w przypadku rozszerzania diety, bo największą przeszkodą w karmieniu niemowlaka czymkolwiek innym niż mleko, nie jest bobas i jego apetyt, tylko nasze przekonania i ograniczenia, które sami mamy w głowach. Do tego dochodzą jeszcze głosy licznych doradców, z których każdemu wydaje się, że dziecko powinno jeść zupełnie co innego, ale zgadzają się do tego, że na pewno je za mało… I bądź tu człowieku mądry.

BLW, czyli bobas lubi wybór

Choć nie mogłam wtedy o tym wiedzieć, z metodą BLW (ang. Baby-led weaning uroczo przetłumaczone na polski jako Bobas Lubi Wybór) zetknęłam się po raz pierwszy dekadę wcześniej w Londynie, gdyż w taki właśnie sposób dietę rozszerzała swojej córeczce babeczka, u której pomieszkiwałam. I mówiąc ,,rozszerzała”, mam na myśli naprawdę szeroki wachlarz podawanych bobasowi produktów. Mała jadła dokładnie to samo, co my, łącznie z frytkami i pieczonym kurczakiem, co dla mnie – wychowanej w kulcie podawania dzieciom przecierów łyżeczką – było delikatnie mówiąc szokujące. Ale i fascynujące, bo dziewczynka radziła sobie z jedzeniem zaskakująco dobrze i – w przeciwieństwie do znanych mi scen z polskiego podwórka – zupełnie nie grymasiła przy posiłkach.

Obrazek ten na stałe zagościł w mojej pamięci i kiedy minęło już pierwsze beztroskie pół roku mojego macierzyństwa, kiedy to jedyny wybór, jaki mogłam oferować bobasowi to pierś lewa albo pierś prawa, jedno wiedziałam na pewno: tak właśnie chcę rozszerzać dietę mojemu dziecku.

Od razu disclaimer: to, że na początku obierzesz sobie jakąś drogę, niczego nie przesądza. Nic tak nie pomaga w rodzicielstwie jak elastyczność i nie mówię tu tylko o umiejętności podnoszenia Sudocremu z podłogi bez użycia rąk.

Czy mój bobas lubi wybór?

Żeby to sprawdzić, musiał przede wszystkim jakiś wybór dostać. I taka też myśl przyświecała mi w planowaniu naszych pierwszych wspólnych posiłków, które w skrócie możnaby opisać tak: gotujesz jakieś warzywo, w międzyczasie rozbierasz bobasa do pampersa, na podłodze rozkładasz folię malarską albo matę do przewijania, a potem siadasz i czekasz… Sięgnie po coś z talerza czy nie sięgnie?

A przynajmniej na pewno tak widziały to babcie mojego dziecka, od początku zaniepokojone, czy ja w ogóle zamierzam je jakoś karmić?!

Na szczęście bobas postanowił być moim prawdziwym partner in crime i nie dość, że szybko załapał, o co z tym wkładaniem do buzi i mieleniem dziąsłami (bo przecież na pierwsze zęby czekaliśmy aż do 9. miesiąca, a rozszerzanie diety rozpoczęliśmy punktualnie w 25. tygodniu życia) w ogóle chodzi, to jeszcze na początku ostentatycjnie odmawiał jedzenia z łyżeczki, kiedy już ze strony babć pojawiły się takie nieśmiałe próby.

Początki zapowiadały się naprawdę dobrze – przygotowywanie 1-2 produktów dziennie nie przekraczało moich umiejętności i chęci, epizody z zakrztuszeniem były sporadyczne i niezbyt traumatyczne, a umiejętności rosły w oczach. Bobas z resztą też, chociaż w żadnym stopniu nie kontrolowałam, ile procentowo jedzenia ląduje na podłodze, ale i tak naprawdę trafia do brzuszka.

Czy to dziecko w ogóle coś je?

A i owszem, powiedziałabym nawet, że całkiem sporo, a przynajmniej wachlarz spożywanych przez niego produktów wydaje mi się imponujący. Zanim jednak doszliśmy do tego punktu, musieliśmy nauczyć się paru rzeczy. Z elastycznością – a jakże – na czele.

W pierwszych tygodniach skrupulatnie wykreślałam z mojej listy poszczególne warzywa i owoce, w końcu przyszedł jednak czas na coś więcej niż kawałek gotowanego na parze batata czy pieczonego buraka… No i tu zaczęły się schody, bo przecież ja naprawdę nie umiem nie lubię gotować.

Najpierw zgłupiałam, kupiłam parę książek, licząc na to, że znajdę w nich przykładowy chociaż jadłospis; oczywiście okazało się, że przepisy w takich książkach to niezły odlot, bo kto normalny ma w domu ot tak ekspandowany amarantus (nawet moja autokorekta nie znała wcześniej tego słowa), mąkę orkiszową, zawekowane puree z dyni i domowej roboty mleko owsiane. A jeśli już krowie to też na pewno własnoręcznie wydojone. W świetle księżyca.

Potem uznałam, że czas poluzować gumę w gaciach i po prostu gotować mu to samo, co nam – tylko z zachowaniem kilku prostych zasad: z unikaniem soli na czele. Od tego momentu nasze życie stało się dużo prostsze, bo okazuje się, że prawie każde danie da się na jakimś etapie rozdzielić na porcję dla dziecka i porcję dla dorosłych. Czasami wystarczy odlać część zupy przed doprawieniem albo dosolić sobie wedle uznania już na talerzu, wszelkie chwyty dozwolone.

Tutaj znajdziecie jedyną słuszną listę produktów zakazanych przed 1 r.ż.
I właściwie w treści tego artykułu zawierają się wszystkie ograniczenia,
które narzuciliśmy sobie w trakcie rozszerzania diety bobasowi.

Mimo mojej początkowej niechęci do słoiczków, prędzej niż później przyszedł moment, że i one zagościły w diecie bobasa. Nie powiedziałabym jednak, że na stałe, bo do dziś jest to raczej danie drugiego czy trzeciego wyboru, które najczęściej ratuje nas, kiedy mamy ochotę zamówić coś mało odpowiedniego dla niemowlaka (no nie czarujmy się, jakiś fast food) albo odkąd oboje pracujemy i wieczorami nie zawsze mamy czas i siłę na jakiekolwiek gotowanie.

W międzyczasie bobas coraz częściej zostawał z babcią (a teraz także z nianią) i zaakceptował łyżeczkę na tyle, że takie karmienie w ogóle stało się możliwe. Obecnie jednak najchętniej łyżeczką jadłby sam, co nie jest może najczystszą i najbardziej efektywną metodą, ale radości jest co nie miara.

Nikt też nie powiedział, że nie można otwartego dzień wcześniej słoiczka wykorzystać jako mięsno-warzywnego sosu do ulepionych własnoręcznie kopytek. Jedzonych oczywiście palcami. Szach-mat, dietetyczni puryści!

Ten bobas lubi wybór placki

Serio, gdybym miała na szybko wskazać jeden produkt, który najbardziej skradł serce naszemu bobasowi, to musiałyby to być… placki. Placki, placuszki, naleśniki, omlety, gofry. Co ciekawe, niekoniecznie na słodko (bo nadal pozostaję wierna zasadom, o którym wspomniałam Wam kilka akapitów wcześniej), bo dochodzę powoli do takiej wprawy, że w formie placka jestem w stanie przemycić dosłownie wszystko.

Nie, żeby moje dziecko jakoś szczególnie takiego ,,przemycania" potrzebowało... 
A raczej: nie, żeby nam się wydawało, że go potrzebuje.
Po prostu - placek to wygodna forma dla małej rączki.

I tak też na śniadanie królują placuszki owsiane z bananem, na obiad bobas nie pogardzi szpinakowym gofrem z pastą rybną, a jak na kolację machnę naleśnika z dżemem to też na pewno się nie zmarnuje.

Ważne, żeby nie zafiksować się za bardzo na jednym rodzaju pożywienia, które wydaje się być ulubionym, bo stąd prosta droga do stopniowego ograniczania jadłospisu. A my chcemy przecież dietę w dalszym ciągu rozszerzać, nie kurczyć!

A na deser…

Nie no, żartuję, o żadnych deserach nie ma jeszcze mowy i na razie stoję na stanowisku (znowu, powtarzając za SzpinakRobiBleee), że słodycze pojawią się w diecie naszego dziecka dopiero, kiedy skapnie się, że istnieją i nie da się już w żaden sposób odwrócić jego uwagi.

Na razie jego słodycze to owoce i im dłużej da się utrzymać taki stan rzeczy, tym lepiej.

Na deser chciałam zaproponować Wam moją filozofię rozszerzania diety w pigułce, kilka myśli przewodnich i konkretnych polecanek, które niczym wisienka na torcie zwieńczą ten nieco przydługi tekst, podsumowujący, jakby nie było, ostatnie 6 miesięcy naszego wspólnego życia. Częstujcie się!

  1. Bobas głodny to bobas zły, dlatego też sadzanie do posiłku wygłodniałego niemowlaka to raczej średni pomysł na rozpoczęcie przygody ze wspólnym jedzeniem.
  2. Początki rozszerzania diety to degustacja, a nie konsumpcja. Do najadania się w dalszym ciągu służy mleko.
  3. Dziecko samo wie najlepiej, kiedy nie jest głodne. Albo kiedy coś mu nie smakuje. Rodzic nie wie lepiej, bo niby skąd.
  4. To, że dziecko raz odrzuciło jakiś produkt nie oznacza, że tak będzie już zawsze. Analogicznie, raz zjedzony pomidor nie gwarantuje miłości do pomidorów w przyszłości.
  5. Czasami dziecko potrzebuje nawet kilku(nastu) podejść do jednego produktu. Innym razem, wystarczy jeść razem z nim to samo, żeby uwierzyło (na własne oczy), że naleśnik z dżemem nie jest trujący.
  6. Najbardziej wszechstronnym gadżetem do rozszerzania diety jest… kubeczek. I to nie byle jaki, ale krzywy kubeczek Doidy, który służył nam między innymi do picia mleka, wody, zup, kaszek i owsianek.
  7. Na inne akcesoria jeszcze przyjdzie czas, bo skutecznie odwracają uwagę od samego jedzenia. To samo dotyczy śliniaków i fartuszków – dlatego z tym rozbieraniem do pampersa to niby był żart, ale jednak nie do końca.
  8. Chyba że ma się w domu odplamiające mydełko z Rossmanna. A powinno się mieć…
  9. Bobas ma jeść to, co my. Ale mógłby lepiej. Stąd też niegłupim pomysłem są zakupy u takich marek jak Helpa (ekologiczne kaszki), Krukam (must have: kremy owocowe oraz masło klarowane) czy NaSypko (przyprawy bez soli).
  10. Może i bez soli, ale wszystkie inne chwyty (przyprawy) dozwolone. Tak, nawet chili.
  11. Zakrztuszenie a zadławienie to dwie różne rzeczy. Krztusić się będzie na pewno, zadławieniu można skutecznie przeciwdziałać. Znów odsyłam tu.
  12. A do picia służy woda. Sama woda. Bobas lubi wybór, ale w tej kwestii nie musi jeszcze wiedzieć, że jakiś ma.