CIAŁO LUDZIE

Nie wszystko zgodnie z planem, czyli historia pewnego porodu

Noworodek

Nie bałam się porodu. Jeszcze przed ciążą byłam nastawiona na poród siłami natury i do takiego też starałam się jak najlepiej przygotować – fizycznie i psychicznie. Wbiłam sobie do głowy upatrzone gdzieś porównanie porodu do maratonu i nawet ciastka pochłaniane w ostatnich tygodniach ciąży starałam się wybierać pod kątem tego, co doradził mi regularnie biegający kolega z pracy. Do jakiegoś stopnia nie mogłam doczekać się pierwszych skurczy, bólu, adrenaliny; z tyłu głowy miałam myśl, że nie ma innego doświadczenia, które by tak pięknie świadczyło o sile kobiet; w mojej wyobraźni odgrywałam plan porodu, porodu pięknego, naturalnego, ekstremalnego, rodzinnego…

I co? I jajco. Skończyło się tak, że mnie pokroili.

Poród jak pudełko czekoladek…

… nigdy nie wiesz, co wyciągniesz.

Nie no, żarcik. Mniej więcej wiadomo, co (a właściwie kogo) z Ciebie wyciągną, nie będziesz jednak mieć stu procentowej pewności, kiedy, jak, gdzie i w jakim towarzystwie przyjdzie Ci to przeżyć.

Ostatnie tygodnie ciąży to prawdziwy emocjonalny i organizacyjny rollercoaster. Każdy dzień przynosił nowe wiadomości, nadzieja przeplatała się z irytacją, zniecierpliwienie z rezygnacją. Kompulsywnie sprawdzałam komunikaty na stronach warszawskich szpitali położniczych, telefonicznie potwierdzałam wszystkie wizyty, które miały być odwoływane, a jednak odbywały się bez przeszkód… A jakby tego było mało, moje dziecko nadal uparcie siedziało na tyłku (dosłownie), zamiast jak 97% ustawić się główką do wyjścia.

Z kim?

Tydzień 35. Porodu rodzinnego nie będzie

Do połowy marca większość szpitali położniczych wstrzymała wszelkie odwiedziny, porody rodzinne, a nawet możliwość przekazywania paczek. Informacje często były sprzeczne, wytyczne niejasne; generalnie, dyrektor każdej placówki decydował za siebie, w różnym tempie i z różną częstotliwością wydawania oficjalnych komunikatów, na co uwagę zwróciła między innymi Fundacja Rodzić po Ludzku.

W pierwszej chwili czułam przede wszystkim złość, potem bezradność. W miarę szybko przeszłam w tryb zadaniowy i pogodziłam się z tym, że na sali porodowej zamiast Sympatycznego towarzyszyć będzie mi jedynie położna. Tylko wizja tego, że nie jest pewne, po ilu dniach będzie mógł zobaczyć i poznać swoje dziecko, łamała mi serce na milion kawałeczków. Niewielkim (ale jednak) pocieszeniem było to, że takich par jak my jest więcej i wszyscy wyobrażaliśmy to sobie zupełnie inaczej.

Kiedy?

Tydzień 36. W terminie raczej nie…

Gdybyśmy mieli rodzić w terminie, to wciąż jeszcze mieszkalibyśmy we dwoje z Sympatycznym, a ja stawałabym na głowie (prawie), żeby dziecko na ostatniej prostej łaskawie zanurkowało jeszcze główką w kanał rodny. Od paru tygodni wiedziałam jednak, że szanse na obrót są coraz mniejsze i na wszelki wypadek musiałam się zapisać na planowe cesarskie cięcie. To wyznaczono mi z kolei na tydzień przed terminem, więc dzisiaj prawdopodobnie nadal bylibyśmy w szpitalu.

Koniec końców, na ostatniej prostej sytuacja zaczęła rozwijać się bardzo dynamicznie i wszystko skończyło się dobrze… ale dwa i pół tygodnia wcześniej.

Na marginesie: jako że urodziłam w innym szpitalu niż ten, w którym przedwczoraj miało czekać na mnie miejsce na sali operacyjnej, po powrocie do domu szybko dopisałam do swojej listy zadań "zadzwonić i powiedzieć, że już nieaktualne". Zrobiło mi się co najmniej niezręcznie, kiedy pani z sekretariatu dziękowała mi (!) i wyrażała swoje niebosiężne zdziwienie (sic!), że postanowiłam przedzwonić i dać znać, że jednak nie pojawię się na planowej operacji. Biorąc pod uwagę różne organizacyjne problemy polskich szpitali (szczególnie teraz), naprawdę mi przykro, że jestem jakimś ewenementem, a nie standardową pacjentką z odrobiną przyzwoitości...

Jak?

Tydzień 37. Porodu naturalnego nie będzie

Jeszcze w 37. tygodniu, wbrew wszelkiej logice i rokowaniom, trzymałam mocno kciuki za poród siłami natury. Kiedy podczas wizyty kwalifikującej do cesarskiego cięcia na Madalińskiego, zaproponowano mi tzw. obrót zewnętrzny, mało nie wyskoczyłam z kapci – wiedziałam, że przy takiej sytuacji jak moja jest to standardowa procedura m.in. w Wielkiej Brytanii; zgodziłam się właściwie bez wahania. Jeden z lekarzy zostawił mi swój numer i telefonicznie mogłam jeszcze dopytać i dogadać wszystkie szczegóły.

Gdyby wszystko szło zgodnie z planem, próbowalibyśmy obrócić upartego małego Buddę (bo mniej więcej tak wyglądało moje dziecko w położeniu miednicowym) w poniedziałek. Niestety – ciężarnej zawsze wiatr w oczy. W sobotę rano na ostatniej wizycie kontrolnej okazało się, że ów Budda jest całkiem spory, wód zaczęło ubywać i jako że ciąża jest donoszona, nie ma na co czekać. Trzeba ciąć i to w ciągu najbliższych dni.

Powiedzieć, że po wyjściu z gabinetu wpadłam w popłoch to pewne niedomówienie. Nigdy w życiu nie czułam się bardziej nieprzygotowana; na dziecko, na poród, na pobyt w szpitalu. Kiedy minął pierwszy szok i dotarło do mnie, że jak dotąd absolutnie wszystko idzie niezgodnie z planem, postanowiłam zawalczyć o ostatnią rzecz, na jaką jeszcze mogłam mieć jakikolwiek wpływ…

Gdzie?

Tydzień 38. Żeby traumy nie było…

Od początku ciąży stawiałam na Szpital św. Zofii w Warszawie; nawet nie dlatego, że Zośka to imię mojej niezwykle szalonej i dzielnej prababci, więc dobrze się kojarzy, ale przede wszystkim biorąc pod uwagę filozofię rodzenia w tym szpitalu, tak bliską mojej. To tam chodziliśmy do Szkoły Rodzenia i udało mi się to miejsce niejako oswoić.

Chociaż planowe cesarskie cięcie miałam wyznaczone gdzie indziej, jak tylko usłyszałam hasło zgłosić się na Izbę Przyjęć, nie wahałam się długo – próbujemy na Żelaznej, najwyżej nas odeślą. Nie wiem, czy właśnie tak by się to nie skończyło, gdyby nie kolejny psikus potomka – ni stąd, ni zowąd, bez żadnej wyraźnej przyczyny – nieprawidłowy zapis KTG. A więc – zostajemy!

Tak oto w sobotę wieczorem trafiłam na Patologię Ciąży. Nie był to może najszczęśliwszy dzień, bo weekend w szpitalu toczył się trochę innym rytmem i nie zawsze było jasne, kto i jakie decyzje podejmie wobec mnie do poniedziałku. W końcu uznano, że mój przypadek nie jest aż tak pilny, całą niedzielę i poniedziałek przeczekałam więc grzecznie pod ścisłą kontrolą KTG, aż klamka zapadła: planowe cięcie we wtorek.

Strach miał wielkie oczy

W nocy z poniedziałku na wtorek praktycznie nie spałam; wstawałam do łazienki co pół godziny, przewalałam się z boku na bok na szpitalnym łóżku, od północy nie mogłam już nawet pić wody i ogólnie rzecz biorąc, przemknęło mi przez myśl, żeby się spakować i uciec. Od 5 rano przy monotonnych dźwiękach KTG, nadal myślałam głównie o tym, żeby chociaż zwilżyć usta, a właściwie to wrócić do domu i zagrzebać się pod kocem.

Przed 10 na planowe cięcie zabrali moją koleżankę z sali; wiedziałam, że jestem następna w kolejce, więc od tego momentu zrobiłam z 5 tysięcy kroków od okna do drzwi i z powrotem, starając się tylko za bardzo nie łkać do słuchawki, żeby nie straszyć i tak już dość przerażonego Sympatycznego (pobyt w szpitalu i operacja to nic miłego, ale jednak dużo gorzej jest w tym czasie siedzieć bezradnie w domu i czekać, serio).

Potem było już tylko dziwniej… Chłodne światła bloku operacyjnego, śluzy jak na statku zamiast drzwi, masa ludzi krzątających się wokół Ciebie, których twarzy nigdy nie zobaczysz i nie zapamiętasz, bo wszyscy mają na sobie czepki i maseczki. Wchodząc na salę operacyjną miałam wrażenie, że gram w jakimś dziwacznym filmie sci-fi klasy B i za chwilę okaże się, że porwali mnie kosmici i będą przeprowadzać eksperymenty na moim mózgu. Siedziałam na brzegu stołu operacyjnego i nogi trzęsły mi się tak, że bałam się, że spadnę.

Uczucie po znieczuleniu to też inny poziom abstrakcji – w kilka sekund całą dolną połowę ciała ogarnia przyjemne ciepło i nie czuje się bólu. Nadal czuje się jednak dotyk – na przykład, kiedy lekarz gmera mi w brzuchu i po chwili wyjmuje z niego małego człowieka, którego oczywiście nie widzę zza zielonego parawanu, ale od razu słyszę, bo zaczyna krzyczeć i nie przestaje do momentu, gdy po pierwszym badaniu ciasno owijają go ręcznikiem i przystawiają do mojej twarzy. Człowiek patrzy zdziwiony, a ja ledwo go widzę, bo strasznie płaczę i wszystko mi się rozmazuje; zatkał mi się nos i myślę o rety, wszystko się udało, a ja się tu teraz uduszę własnymi glutami, co za pech.

#NieRodziszSama

Taki hasztag pojawił się kilka tygodni temu, jako wyraz wsparcia i solidarności – od położnych dla kobiet rodzących w tych dziwnych czasach. I tak właśnie było na Żelaznej – nie byłam sama, nie rodziłam sama. Na każdym etapie mojego pobytu w tym szpitalu wokół było pełno pomocnych i wspierających kobiet, dzięki którym będę wspominać go dobrze, z łezką w oku (i nie jest to łezka rozgoryczenia, ale wdzięczności).

Bardzo bałam się, co przy braku osoby towarzyszącej dzieje się z maluchem po samej operacji. Niepotrzebnie – po przewiezieniu na salę pooperacyjną od razu trafił na mnie i tak sobie leżeliśmy przytuleni aż odzyskałam władzę w nogach i w międzyczasie kilka pięter wyżej zwolniło się dla nas miejsce. Od razu został przystawiony do piersi i jestem pewna, że właśnie dlatego wszystko zaczęło działać tak jak powinno.

Po 6 godzinach powoli wstałam i poszłam pod prysznic (też pod czujnym okiem położnej), po 12 – na tyle, ile mogłam (biorąc pod uwagę jedną średnio sprawną rękę i zwinność na poziomie dziewięćdziesięcioletniej staruszki), sama próbowałam robić wszystko przy dziecku. Po 2 dobach mogliśmy już wyjść do domu, a po 3 nie musiałam już nawet brać paracetamolu. Co ciekawe, bardziej od rany po cesarskim cięciu bolała mnie owa ręka, opuchnięta pamiątka po wenflonie… O ironio.

Jeśli czegoś żałuję to tylko tego, że nie pamiętam imion, a przez maseczki nie zdołałam poznać też twarzy większości personelu, który się nami opiekował. A naprawdę chciałabym przekazać trochę więcej niż bardzo ogólne dziękuję.

Gdyby ktoś pytał…

… nadal trochę nie mogę odżałować tego porodu siłami natury i w dalszym ciągu podtrzymuję, że z własnej woli nigdy nie wybrałabym cesarskiego cięcia. Przez ostatnie niespełna dwa tygodnie nauczyłam się jednak kilku rzeczy:

  1. Przede wszystkim, nie wszystko da się zaplanować, a już na pewno nie porodu. Jeśli możesz wykonać chociaż jeden z punktów planu – nie odpuszczaj. To wciąż więcej niż nic, a może okazać się kluczowe dla Twojej głowy.
  2. Strach ma wielkie oczy i większość okołoporodowych dolegliwości jest absolutnie do przeżycia. Coś ciągnie, coś boli, coś krwawi… Ale wciąż można czuć się zaskakująco dobrze.
  3. Torbę do szpitala najlepiej spakować jak na wycieczkę w góry – nie zapominając o kilku kalorycznych przekąskach. Nawet, kiedy szpital karmi tak przyzwoicie jak Żelazna (5 posiłków dziennie i w sumie nie było na co narzekać), kolacja o 17 to jednak ciut za wcześnie, żeby dotrwać do końca dnia.
  4. Zamiast zgrzewki wody serdecznie polecam butelkę filtrującą – niekończące się źródełko to skarb, niezależnie od typu porodu.
  5. Siła kobiet to nie puste hasło. Co by się nie działo, zawsze dajemy radę. Ja dałam radę, moje szpitalne współlokatorki dały radę, położne dają radę cały czas. Jeśli akurat jesteś dziewczyną szukającą pocieszenia w obliczu zbliżającego się terminu porodu, mam dla Ciebie dobrą wiadomość – Ty też dasz radę.