MIEJSCA

Stary rok – nowe miejsca, czyli trzy ulubione kierunki podróży 2019

Nie wiem, czy potrafię pisać zgrabne, lekkie i przyjemne podsumowania, ale skoro udało mi się już sklecić jedno całkiem sensowne na potrzeby instagramowego stories, to czemu jakaś bardziej rozbudowana wersja miałaby nie znaleźć się i tutaj?

Dla wszystkich ceniących sobie słowo pisane na równi z pismem obrazkowym; oraz dla mnie samej – ku pamięci. Bo to był kolejny dobry rok – szczególnie jeśli chodzi o nowe miejsca.

Belgia

W lutym dość pilnie musiałam wykorzystać kilka dni zaległego urlopu, stąd też decyzja o wypadzie do Belgii. Nie był to wyjazd zupełnie w pojedynkę (leciałam bez Sympatycznego pierwszy raz od 2015 roku), gdyż docelowo odwiedzałam znajomych w Gandawie, ale proporcje godzin spędzonych samotnie w Brukseli oraz bycia kompletnie zaopiekowaną przez lokalsów sprawiły, że głowa odpoczęła mi jak nigdy.

Jeśli dodamy do tego doskonałą mieszankę belgijskiego piwa (lambic to zdecydowanie moje smaki, chociażby ten), czekolady i frytek – luty rozpieścił mnie wbrew niesprzyjającej aurze.

Szczęście w nieszczęściu, większość moich samotnych godzin w Brukseli wypadła w poniedziałek i jednym z niewielu otwartych muzeów było Musée Magritte – dla mnie strzał w dziesiątkę, bo surrealizm to moje drugie imię. Co więcej, będąc tego dnia pierwszą zwiedzającą i samotnie kontemplując sztukę, doznałam olśnienia:

Jeśli tak jak ja jesteście fanami Twin Peaks, koniecznie obczajcie, co jeszcze kryje się pod hasłem Magritte x Lynch. Prawda Was zaskoczy!

Hiszpania

W kwietniu pogoda w Warszawie miała się już ku lepszemu, niestety akurat ten miesiąc wybraliśmy sobie na wyjazd do Madrytu – kto by pomyślał, że podczas gdy u nas temperatura sięgała 20 stopni, w stolicy Hiszpanii hulał będzie listopad?

Na ratunek pospieszyły nam galerie sztuki:

  • Protip 1: Museo Prado i Museo Reina Sofia jednego dnia to opcja tylko dla najwytrwalszych – ja sama mam się za wytrawnego piechura, ale pod koniec nogi właziły mi wiadomo-gdzie, co skutecznie odbiera radość obcowania ze sztuką; na drugi raz dawkowałabym sobie tę przyjemność, a przynajmniej zaczęła od tego drugiego muzeum, dużo bliższego mojemu sercu.
  • Protip 2: warto zarezerwować bilety przez Internet i dopłacić kilka euro, aby ominąć wątpliwą atrakcję, jaką jest stanie na deszczu w kolejce zakręcającej wokół budynku, nawet jeśli wydaje się, że przypadkowy kwietniowy dzień w środku tygodnia nie powinien być szczytem turystycznym – otóż może.

Tyle dla duszy, a dla ciała? Oczywiście tour de tapas – ja jestem fanką patatas bravas i bocadillo de calamares, z kolei Sympatyczny gustuje we wszystkim, co zawiera chorizo – oraz tour de (multi-)taps. Najmilsze zaskoczenie? Z polecenia wujka Google trafiliśmy do dopiero co otwartego wówczas baru, gdzie ugościł nas przesympatyczny właściciel pochodzący z Peru. Jakież było moje zdziwienie, gdy do wypicia zarekomendował mi berliner weisse (skądinąd jedno z moich ulubionych piw) – wynik współpracy dwóch browarów, hiszpańskiego i… polskiego.

Bieszczady

Z Bieszczadami szkopuł jest taki, że to właściwie nie jedno miejsce, a miejsca – w dodatku nie tak całkiem dla mnie nowe. W góry te powróciłam jednak po wielu latach nieobecności (na oko z 15, bo wtedy właśnie mogła mieć miejsce pamiętna wycieczka szkolna naznaczona piętnem bieszczadzkich serpentyn i lokomocyjnych dolegliwości połowy klasy 5C) i od razu odwiedziłam je aż trzykrotnie.

W czerwcu zaczęliśmy z grubej rury i od razu porwaliśmy się na wycieczkę najwyższymi szczytami, przy czym sama Tarnica (najwyższa po polskiej stronie ze swoimi 1346 m n.p.m.) to generalnie pikuś. Schody (dosłownie) zaczęły się dopiero w momencie, kiedy zdecydowaliśmy się nie wracać tą samą trasą – wówczas do pokonania ma się po drodze jeszcze Krzemień (opcjonalnie, zbaczając nieco z drogi), Halicz i Rozsypaniec. Żaden ze szczytów nie dał nam jednak w kość tak jak ostatni etap trasy – kilkukilometrowy płaski odcinek szutrowej drogi aż do Wołosatego (stacje drogi krzyżowej na tejże nie wydawały nam się wówczas takie zupełnie przypadkowe)…

Zarówno pobyt sierpniowy, jak i wrześniowy, były zdecydowanie spokojniejsze – głównie za sprawą mojego nowego stanu i Sympatycznego, który bardzo wziął sobie do serca zalecenia mojej pani doktor (wysiłek fizyczny nieprzekraczający 140 uderzeń serca na minutę). W sierpniu spływaliśmy więc Sanem i odwiedziliśmy Jeziorka Duszatyńskie (uwaga: niebezpiecznie wysokie stężenie wycieczek i turystów w sandałach, bo miejsce urokliwe, a trasa niezbyt wymagająca); za to we wrześniu spełnialiśmy marzenie Sympatycznego o wycieczce śladami dawnych bieszczadzkich wsi – wybraliśmy trasę BeniowaSianki, tuż przy granicy z Ukrainą.

Z rzeczy istotnych:

  • Bieszczady może i są niższe niż Tatry, ale na pewno nie należy ich lekceważyć. Szczególnie zdradliwe bywają połoniny – widoki są piękne, szlaki raczej łagodne, za to pogoda potrafi zmienić się dosłownie w ułamku sekundy – o czym przekonaliśmy się dwukrotnie, najpierw w czerwcu na Połoninie Wetlińskiej, a następnie we wrześniu na Caryńskiej. Od tego pierwszego wyjazdu nie ruszamy się już bez strunowych woreczków na telefony i portfele, a także stuptutów.
  • Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że doskonały nocleg z jeszcze doskonalszym wyżywieniem można znaleźć na Airbnb – a umówmy się, nie jest to pierwsze miejsce, w którym normalnie szukałabym noclegu w Bieszczadach. Jeśli kuszą Was takie hasła jak ,,ciepła zupa po powrocie ze szlaku” albo ,,oryginalne bieszczadzkie gołąbki” – mogę zdradzić Wam adres gospodyni, która na pewno Was nie zawiedzie. A jeśli wolicie poszukać na własną rękę, możecie użyć tego linku i skorzystać z dodatkowej zniżki!

Co dalej?

Tego jeszcze nie wiem. Czy uda mi się wrócić do któregoś z tych miejsc? Czy 2020 przyniesie mi zupełnie nowe kierunki? I najważniejsze – jak w tym wszystkim odnajdziemy się ja, Sympatyczny i nasz dodatkowy pasażer? Bo mimo wszystko – nie najważniejsze dokąd, ale z kim. I tego Wam życzę.