RZECZY

Ciuchy po domu, czyli w czym chodzę, kiedy nie wychodzę

Ciuchy po domu

Aktualna sytuacja zmusiła do pracy z domu wiele osób, które wcześniej nie miały takiej możliwości. Być może będzie to przełomowy moment dla wielu pracodawców i pracowników, którzy wreszcie zdadzą sobie sprawę, że siedzenie na dupsku w biurze od 8 do 16 nie jest wartością samą w sobie. Rewolucja dzieje się na naszych oczach, a jako że sytuacja jest nadzwyczajna, pomyślałam, że najlepiej nam wszystkim zrobi skupienie się teraz na rzeczach jak najbardziej zwyczajnych. Trywialnych wręcz.

Stąd też, jako osoba z wieloletnim doświadczeniem pracy z domu, w tym z bagażem kilku lat pracy wyłącznie zdalnie (czy ktoś jeszcze pamięta czasy, kiedy z wypiekami na twarzy pisałam, że właściwie to tłumaczeniowy freelance w domowym zaciszu najbardziej mnie kręci? – dawno i nieprawda), postanowiłam podzielić się z Wami kilkoma ciekawostkami i garścią wiedzy. Zaczynając – a jakże – od ciuchów…

Pozory normalności

Ja wiem, że dla wielu osób ciuchy to ostatnia rzecz, którą zaprzątają sobie głowę zostając w domu. Osobiście jednak uważam, że kiedy nasza strefa zawodowa i prywatna zaczynają tak mocno się przenikać, warto zachować chociaż pozory normalności i mimo wszystko zredukować do minimum liczbę dni spędzanych w piżamie.

Jako że ostatnio na kilka tygodni musiałam powrócić do modelu pracy zdalnej (rozpoczęłam areszt domowy zanim to było modne, hehe), przypomniałam sobie, jak ważne dla mojego zdrowia psychicznego jest utrzymywanie pewnej rutyny: wstawałam o tej samej porze, co zazwyczaj, piłam kawę, jadłam śniadanie, myłam zęby, czesałam się i wyskakiwałam ze szlafroka jeszcze zanim wybiła ósma.

Dodatkową motywacją był oczywiście fakt, że średnio co najmniej raz dziennie musiałam wziąć udział w jakimś spotkaniu i włączyć kamerkę. Zapewniam jednak, że:

  • nauczona doświadczeniem nigdy nie wdzwaniam się ubrana jedynie od pasa w górę, bo nigdy nie wiadomo, kiedy akurat do drzwi zadzwoni kurier albo sąsiadka;
  • gdyby nawet spotkań nie było i tak nie wpłynęłoby to na moje żelazne zasady, które nie pozwalają spędzać w szlafroku więcej niż 2 godziny na dobę i to jedynie w przedziale czasowym 6-9 rano lub wieczorem, po 21. I kropka.
Ciekawostka: problem spędzania całego dnia w piżamie w ogóle mnie nie dotyczy, gdyż dopiero od początku tego roku posiadam koszule nocne (sztuk trzy, z funkcją karmienia), a i te od miesiąca czekają na swój debiut w spakowanej na wszelki wypadek torbie do szpitala.

Ciuchy (nie tylko) po domu

Wiadomo, ciężko mi wyobrazić sobie kogoś, kto pracując z domu wstaje rano i pierwsze kroki kieruje po żelazko, żeby wyprasować sobie świeżą koszulę. Pastowanie butów czy nakładanie pełnego makijażu to również działania bardziej terapeutyczne niż praktyczne (ale absolutnie zachęcam, jeśli tylko sprawia Ci to przyjemność i pozwala nie zwariować w tych dziwnych czasach).

Nie popadając z jednej skrajności w drugą – fajnie jak ciuchy po domu są po prostu wygodne; jeśli dodatkowo możesz w nich poczuć się odrobinę normalniej (a nie jak z ciężkim przeziębieniem czy na kacu – tak podświadomie zaczynam się czuć zawsze, kiedy pozwalam sobie na zbyt intensywne rozmemłanie) to tym lepiej! Właśnie dlatego unikam tworzenia w swojej garderobie kategorii tylko po domu, bo jeśli coś zupełnie nie nadaje się już do noszenia na zewnątrz, to nie powinno też pogarszać mi samopoczucia, kiedy nie mogę wychodzić.

Biustonosz a work-life balance

Jasne, że mogłabym po prostu napisać, że po domu to tylko w dresiku i bez stanika i temat byłby zamknięty. Niestety, jestem jedną z tych okropnych osób, dla których nie bez powodu strój i nastrój w języku polskim brzmią tak podobnie. O ile wychodząc codziennie, nabrałam wprawy i szykowanie się do biura nie zajmowało mi już więcej niż pół godzinki (a warto wspomnieć, że nie obowiązuje mnie żaden dress code, po prostu mam pewne preferencje, które oczywiście zmieniają się z dnia na dzień razem z moim samopoczuciem i pogodą – stąd czasami obcasy, a innym razem – sweter i emu) to paradoksalnie wybieranie ciuchów do zostania w domu okazało się być dla mnie pewnym wyzwaniem.

Bo z jednej strony może mogłabym założyć tę ulubioną dopasowaną sukienkę w prążki… ale z drugiej – zdecydowanie lepiej prezentuję się/pracuje się w niej siedząc przy biurku, niż w pozycji półleżącej na fotelu czy z ciążową poduszką pod lędźwiami i między kolanami.

No i jeszcze ten cholerny stanik… Biustonosz a sprawa polska. Zakładać czy nie? Jeśli zakładać, to jaki? Jeśli nie zakładać po domu, to właściwie, dlaczego zakładać wychodząc do pracy?

Przez jakiś czas spierały się we mnie różne podejścia do tej kwestii. Ostatecznie – wraz z bardzo udanymi zakupami kilku miękkich staników (z myślą o karmieniu, a jakże) i po definitywnym wyciągnięciu fiszbin z dwóch pozostałych, doszłam do momentu, w którym każdy z posiadanych przeze mnie biustonoszy sprawdzi się zarówno do siedzenia w domu, jak i do wyjścia na miasto. I tak oto wszystko zostaje na swoim miejscu, hehe.

W czym chodzę, kiedy nie wychodzę?

Na koniec, już bez zbędnego strzępienia ozora, zabieram Was w krótką podróż po mojej szafie. Oto kilka przykładowych zestawów, które noszę, kiedy akurat utknę w domu. Dziwnym trafem (przysięgam, całkiem niezamierzenie) okazało się, że każdy z nich nawiązuje stylem do trochę innej epoki – zarówno w modzie, jak i w muzyce. W gratisie do inspiracji ubraniowych macie więc inspirację muzyczną. Bo pamiętajcie – #muzykawczasachzarazy naprawdę może nas uratować!

Jak sami widzicie, klucz jest prosty: najczęściej łączę jakiś komfortowy dół z górą, która prawie tak dobrze, co z klasyczną ołówkową spódnicą, komponuje się z welurowymi leginsami. A przynajmniej ja nie miałabym oporów, żeby oba takie połączenia założyć.

Szukając inspiracji nie zapominajcie o najważniejszym: eclectic is the new black. I oczywiście dajcie znać, w czym przetrwaliście kolejny dzień w domu.