Mówi się, że pierwsze mieszkanie urządza się dla wroga, drugie dla przyjaciela, a dopiero trzecie dla siebie. Nie wiem, czy mogę się w pełni zgodzić, za to ludowa mądrość głosi po prostu ,,do trzech razy sztuka”. I tego się trzymajmy.
Remont pierwszy
Był to remont z kategorii domino. Będą wymieniać piony ciepłej wody? Zróbmy sobie prysznic zamiast wanny. Chcemy mieć zmywarkę? Rozwalmy od razu całą kuchnię i postawmy na nowo. Piekarnik elektryczny? Fajnie, ale potrzebna jest nowa instalacja. Taki remont nigdy się nie kończy, a lista rzeczy do usprawnienia czy upiększenia rośnie lawinowo.
Tym sposobem zdarzyło nam się żyć ponad miesiąc bez kuchni, żywiąc się tylko tym, co dało się kupić na mieście albo podgrzać w mikrofalówce. Uciekaliśmy na noc do innego mieszkania, kiedy w naszej łazience nie było jeszcze toalety. Albo spaliśmy parę tygodni z dzieckiem na dmuchanym materacu, który pierdział przy każdym ruchu jak… (to pozostawiam Waszej wyobraźni) i z którego do rana notorycznie schodziło powietrze, bo stare meble już wyjechały, a dostawa nowych znacznie się opóźniła.
Co istotne, ciężko nawet powiedzieć, czy był to jeden remont, tyle że w częściach, czy może jednak kilka mniejszych lub większych zrywów na przestrzeni lat, które miały sprawić, że na trzydziestu metrach będziemy mieć nie tylko zmywarkę, ale nawet dwa pokoje z garderobą (sic!), w tym pokój dziecięcy.
Zabrzmi patetycznie, ale nasze małe mieszkanko nauczyło mnie, że domu nie mierzy się w metrach kwadratowych. A jak się czegoś bardzo chce, to można, tyle że czasami trzeba w tym celu wykuć dziurę w ścianie, wymontować ościeżnicę albo spać przez dwa lata na rozkładanej kanapie. Tak narodziła się #mieszkaniopozytywność.
Remont drugi
Nie wiem, dla kogo był… może właśnie dla wroga? Był to remont w wersji hardcore, długi, męczący, na pewno nie tani, mimo licznych kompromisów, a z końcowego efektu i tak nie byłam w pełni zadowolona.
Metraż mieszkania był imponujący, jak na nasze możliwości, ale imponujący był również zakres robót. Działo się wszystko, od wyburzania i przesuwania ścian, przez wymianę podłogi, aż po izolację cieplną w łazience (gdyż mieściła się na zaadaptowanym strychu). Hasłem przewodnim był ,,potencjał”, bo ten akurat mieszkanie miało wprost proporcjonalny do wielkości.
Abstrahując od tego, jak ostatecznie potoczyła się ta zakończona sprzedażą historia, od początku miałam wrażenie, że najlepiej mi z tym mieszkaniem na zdjęciach, a nie w życiu.
Już przy ,,projektowaniu” (duże słowo jak na wybieranie płytek w Leroy Merlin i zabawy z ikeowskim planerem) popełniliśmy, czy to z pośpiechu, czy ze zmęczenia, kilka głupich błędów, które potem kłuły mnie oczy. Za niskie szafki w kuchni zamiast pełnego wykorzystania wysokości pomieszczenia, ryflowana kabina prysznicowa zamiast przezroczystego gładkiego szkła, czarna armatura, która doskonale pokazuje twardość wody (clownface)… I wiele innych.
Pozostając w duchu mieszkaniopozytywności, trzeba było z tym żyć, nawet czasami się pozachwycać światłem w kuchni czy grą cieni w salonie, ale jak na poniesione koszty (finansowe i emocjonalne), bilans wciąż wychodził ujemny.
Dlatego trzeba było spróbować jeszcze raz…
Remont trzeci
O szukaniu (i znalezieniu!) nowego mieszkania pisałam już wcześniej i swoją opowieść zakończyłam w miejscu, kiedy na budowie mało co się dzieje, a ja już sama nie wiem, na co czekam i na co liczę.
Dzisiaj, 4 miesiące po opublikowaniu tamtego tekstu i miesiąc po przeprowadzce, mogę potwierdzić, że a) cierpliwość popłaca, b) czasami ,,wystarczająco dobre” jest lepsze od doskonałego.
Mieszkanie nie było w doskonałym stanie. Od razu wiedzieliśmy, że gruntownego remontu wymaga kuchnia, od nowa trzeba zrobić całą elektrykę, nie obejdzie się też bez wymiany drzwi wejściowych. Długo biliśmy się z myślami, czy cyklinować parkiet, ale przekonało nas, że to jedna z tych rzeczy, które robi się ,,teraz albo nigdy”. Wybraliśmy ,,teraz” i było warto, bo odnowiona jodełka jest jednym z moich ulubionych elementów tego mieszkania.
Nauczeni doświadczeniem weszliśmy w remont z hasłem ,,ciemne fugi, białe ściany” na sztandarach. Za fugi już jestem sobie wdzięczna, ścian jeszcze nie żałuję, ale przecież w razie czego białe najłatwiej przemalować.
Nie obyło się bez zaskoczeń – nie planowaliśmy ruszać łazienki, a jednak wymiana kabiny prysznicowej okazała się konieczna. Udało się też dostać zgodę na wymianę dwóch grzejników, w przedpokoju i kuchni, na mniejsze; wystarczyło podpisać cyrograf, że nie będziemy później narzekać, że jest nam za zimno xD
Czego nie zmienialiśmy? Układu pomieszczeń i drzwi wewnętrznych. Od początku ujęły mnie staromodne drewniane drzwi z szybami (każda inna!) i patynowanymi klamkami z okrągłym szyldem. Zostawiliśmy sobie też po poprzednich właścicielach trzy drewniane mebelki, w tym wyjątkowo uroczą czeczotową komodę w stylu art deco. Lubię sobie wyobrażać, że mogła być jednym z pierwszych zakupów pierwotnych właścicieli. W szufladzie znalazłam zdjęcie z dedykacją ,,dla Danusi”, datowane na 1946.
***
Nasze pierwsze mieszkanie wymagało kreatywności i elastyczności, żeby wszystko pomieścić i jakoś funkcjonować na mocno ograniczonej przestrzeni. Drugie miało potencjał, ale nie miało (dla nas) przyszłości. Trzecie ma duszę.
Oby, przynajmniej na razie, obyło się bez remontów.






