Przy czym siana trzeba mieć jak lodu, żeby w ogóle brać udział w tej konkurencji, która śmiało mogłaby stać się olimpijską, zarówno letnią, jak i zimową…
Wiecie już, że opera mydlana pod tytułem ,,Anka znowu szuka mieszkania” powoli dobiega końca i mamy nadzieję, że kolejnego sezonu nie będzie. Ale zanim doszliśmy do momentu, w którym znowu mogę z radością publikować mieszkaniopozytywny content, musieliśmy zaliczyć długi i bolesny tour de żoliborski rynek wtórny, pełen pit stopów, kontuzji i falstartów.Według moich obliczeń po drodze zaliczyliśmy 20 mieszkań, 10 agentów nieruchomości, 2 doradczynie kredytowe i 2 notariuszy. Podpisaliśmy kilka umów pośrednictwa, wynegocjowaliśmy wiele obniżek prowizji (błagam, pamiętajcie, że tak można, to jest wiedza, którą nabyłam z czasem i pluję sobie w brodę, że w ogóle miałam jakiekolwiek opory przed targowaniem się). Od momentu sprzedaży poprzedniego mieszkania do momentu zakupu kolejnego minęło 2 i pół roku. O włos, żeby nie musieć zapłacić podatku z racji sprzedaży nieruchomości przed upływem 5 lat od zakupu. Żadna ze mnie fliperka, ale urząd skarbowy niestety tego nie wie 🙁
Bez kompromisów
Hasłem przewodnim poprzedniej akcji ,,kupujemy mieszkanie” był ,,plan B”. Szliśmy na różne kompromisy, żeby spiął nam się budżet, żeby było dużo miejsca i dobra komunikacja. 5 lat temu żyłam przekonaniem, że muszę obniżyć oczekiwania, że nie każdemu dane żoliborskie kamienice i w takich decyzjach należy kierować się rozumem, a nie sercem. Nie mam przecież kilku lat, wiem, że nie wszystkie marzenia muszą się spełnić.
Ale jednak bolało.
Przeprowadzkę przeżywałam jak żałobę i moja terapeutka ochoczo przytaknęła, gdy we wrześniu 2021 tak właśnie opisywałam swoje odczucia. Było mi wstyd, bo jak można w ogóle porównywać ,,utratę” miejsca do straty bliskiej osoby. W dodatku tego drugiego do tej pory nie doświadczyłam, nie chciałam zawłaszczać tak dużego słowa, ale żadne inne nie oddawało lepiej, tego co działo się ze mną tamtego lata.
Po pierwszej nocy spędzonej w nowym mieszkaniu wrzuciłam nawet na Instagram zdjęcie #wymykawki. Kawę połykałam razem ze łzami. Myślałam, że to minie, że po prostu histeryzuję, bo spędziłam gdzieś 10 bardzo istotnych lat życia, w tym pierwsze lata życia mojego dziecka. Ale gdy do tego doszły niesprzyjające czynniki zewnętrzne i zupełnie obiektywne, wiedziałam, że nie dam rady.
W grudniu 2021 uznałam, że półroczny deadline, który nieświadomie nałożyła mi terapeutka (tyle z zasady mogą trwać ,,zaburzenia adaptacyjne”) właśnie nadszedł. Jechaliśmy na święta do rodziców. ,,Ja już tu nie wracam”, powiedziałam bez zawahania, choć nie bez obaw, czy na pewno mamy plan C. Mieliśmy. Rodzice przyjęli naszą decyzję z niedowierzaniem, ale zaskakującą wyrozumiałością. Plan C okazał się być powrotem. Czyli planem A.
I tak wylądowaliśmy znowu w kawalerce, tymczasowo, tylko na chwilę. Piszę to 3 lata później xD Ale przez ten czas, ani razu nie pomyślałam, że to była zła decyzja. Chciałabym w życiu wszystkiego być tak pewna.
Powtórka z rozrywki
Nie mówię, że obyło się bez kompromisów, ale grubo przewartościowałam sobie w głowie, co jest mi potrzebne do szczęścia.
- Nie potrzebuję: 4 pokoi, 2 łazienek, osobnego gabinetu, garderoby, dużego balkonu, windy, miejsca parkingowego…
- Potrzebuję: miłego sąsiedztwa, bezpiecznej okolicy, znanych twarzy… i pieczywa z Lubaszki, a nie tego paskudztwa z Putki, ha tfu!
To już znacząco ograniczyło liczbę nieruchomości, które pojawiały się w moim codziennym alercie z Morizona czy Otodom. Tak rozpoczęło się szukanie igły w stogu siana. Bo mimo zmniejszenia oczekiwań do „nieważne ile ma metrów kwadratowych, ważne, czy da się upchnąć pokój dla dziecka”, pula mieszkań dostępnych na rynku wtórnym w tamtym czasie okazała się bardzo ograniczona. W 2022 niektóre mieszkania sprzedawały się niemal z dnia na dzień, zanim zdążyłam umówić się na ich obejrzenie. Inna sprawa, że nawet te, które na papierze (no dobra, na ekranie) spełniały nasze wymagania (53 metry, 3 pokoje z kuchnią z widokiem na Cytadelę? Biorę!), na żywo budziły trwogę.
Nie zrozumcie mnie źle, z moim – hehe – doświadczeniem w zakupie nieruchomości z drugiej ręki, oduczyłam się już kupowania oczami. Umiem wyobrazić sobie, ba, wyczarować coś z niczego. Nie boli mnie boazeria na ścianach, ani gumoleum na podłodze. To są rzeczy wtórne, łatwe do zmiany. Ale już mieszkania, które wyglądają jakby przeszedł przez nie huragan, a w dodatku mają zamontowany nielegalnie na przedostatnim piętrze kominek (!), na ścianach wymazane szminką przez zazdrosną kochankę ostrzeżenia (!), ten pan, który śpi na ławce przed blokiem ,,to tylko Mietek”, a to wszystko za jedyne milion czterysta… To nie jest dla mnie czerwona flaga.
To jest gigantyczny czerwony bilboard krzyczący RUN, ANKA, RUN.
Słyszałam różne historie, o niewdzięcznych lokatorach, którzy zdemolowali i zniknęli, o uciążliwych sąsiadach, z którymi trzeba było wejść na drogę sądową (ale spokojnie, już ma sądowy zakaz wychodzenia na ten taras!), o dziadkach zbieraczach (stąd te kartony, ale jak się uprzątnie to salon jest bardzo ustawny), o złośliwych wspólnotach, które nie pozwalały zamontować okien dachowych w przedwojennej kamienicy (doprawdy ciekawe czemu)… Metraże z ogłoszeń dwukrotnie większe niż te w księgach wieczystych (bo liczone ,,po podłodze”, co z tego, że reszta to nieadaptowalny strych), ceny za metr nie spadające poniżej 20 tysięcy złotych.
Ale najgorzej, że w żadnym z tych mieszkań nie czułam się dobrze. Coś mnie uwierało, nie potrafiłam zobaczyć w nich siebie i swojej rodziny, nawet gdy było miło, schludnie i względnie po remoncie.
I wtedy trafiło się niepozorne ogłoszenie, takie tam mieszkanko po babci, którego o mały włos byśmy nie obejrzeli, bo Sympatyczny już stojąc pod klatką postawił sprawę jasno – albo schodzimy z prowizji, albo nie wchodzimy w ogóle. Ten argument działa, prowizja schodzi w dół, a my wchodzimy na ostatnie piętro i najpierw powala mnie widok, bo oprócz żoliborskich dachów i zieleni, w oddali widzę też centrum miasta, z moim ulubionym Pałacem Kultury w samym środku.
Mieszkanie na żywo prezentuje się dużo mniej efektownie niż na zdjęciach, szerokokątny obiektyw zrobił swoje i to, co w ogłoszeniu udawało przestronne i jasne, w rzeczywistości jest mocno nadgryzione zębem czasu.
Agentowi towarzyszy wnuczka poprzedniej właścicielki. Ja zadaję swój standardowy zestaw pytań. O temperaturę zimą i latem, o okna, grzejniki, piony ciepłej i zimnej wody, o parkiet, instalację elektryczną, gaz, akustykę, i wreszcie, sąsiedztwo. Kobieta odpowiada chętnie, widać, że wraca wspomnieniami do czasów dzieciństwa, które – jak się okazuje – spędziła częściowo w tym właśnie mieszkaniu. Historie, którymi się dzieli, czy to o swojej rodzinie, czy o najbliższych sąsiadach, przywodzą mi na myśl opowieści moich własnych babć. Babcia Danusia (mam nadzieję, że wybaczy tę deanonimizację) przypomina moją babcię Krysię i jej podejście do życia – wszystkich przygarnąć, wszystkich nakarmić, może i ciasno, ale jakoś to będzie.
Wychodzę z tego mieszkania i pierwszy raz mówię do Sympatycznego: ,,będzie mi przykro, jeśli ktoś to kupi”. I początkowo właśnie na to się zanosi – że za tę cenę, to nie my. Wezwani na odsiecz rodzice również nie pozostawiają wątpliwości – to nie jest mieszkanie za takie pieniądze. Ktoś jednak się znajduje, przynajmniej tak informuje nas agent, a jak to z agentami, cholera wie, co jest prawdą, a co zagrywką, która ma nas skłonić do negocjacji. Godzę się z tym, że nie tym razem, choć zegar urzędu skarbowego tyka coraz głośniej. Myślę, że nic na siłę.
Cierpliwość popłaca
Mija czerwiec, mija calutki lipiec, wtem agent zaczyna znów się dobijać. Nauczona doświadczeniem nie odbieram, bo myślę, że jak znowu zaproponuje mi kawalerkę za półtora miliona to wyjdę z siebie. Ale ten nie odpuszcza, wysyła sms-y z prośbą o kontakt.
Jak za najlepszych randkowych czasów, nie odpisuję od razu. Niech nie myśli, że mi zależy xD W końcu proszę o telefon któregoś dnia wieczorem, typ oddzwania… No i niespodzianka. Do transakcji nie doszło, mieszkanie wraca na sprzedaż, a sprzedający są skłonni do negocjacji. Kilka rozmów, sms-ów, konsultacji z doradczynią kredytową i rodzinnych burz mózgów później, mamy termin umowy przedwstępnej.
Mam wrażenie, że z procesem kredytowym i zakupem nieruchomości jest jak ze skręceniem kostki – pierwsze boli najbardziej, potem już tylko ciągnie na zmianę pogody.
Może to kwestia bardziej wspierającej doradczyni, doświadczenia czy może tego, że tym razem nie musieliśmy załatwiać wszystkiego w którejś fali pandemii, z maseczkami na twarzach i bobasem pod pachą (pozdrawiam nas z 2020). Tak czy siak, idzie dużo sprawniej, a mi nie śni się wcale po nocach wypełnianie wniosków kredytowych, sprawdzanie transakcji na koncie 12 miesięcy wstecz, czy że będziemy już do końca dekady jeść suchary, a wakacje to już tylko kredytowe. Może być też tak, że wiele rzeczy w międzyczasie przepracowałam, dobrze wykorzystując szansę na nowy początek. Jakby nie było, proces był względnie bezbolesny, a ja wyjątkowo spokojna i przekonana, że będzie dobrze. A przynajmniej jakoś.
Do dwóch razy sztuka?
Minął rok odkąd pierwszy raz obejrzeliśmy to mieszkanie, pół roku od rozpoczęcia remontu. Zupełnie inaczej niż poprzednio, moja ekscytacja rośnie; bywały momenty stagnacji i zwątpienia, kiedy miałam wrażenie, że na budowie nie dzieje się nic, ale ostatnio nic nabiera kształtu całkiem fajnego mieszkania, takiego akurat.
Akurat dla nas, akurat na teraz. Choć mam nadzieję, że na dłużej niż pięć lat, żebym znowu nie musiała się tłumaczyć przed Urzędem Skarbowym – naprawdę, panie władzo, nie jestem fliperką!
Niech będzie do dwóch razy sztuka.






