LUDZIE

Czy warto żyć na zapas?

Czekając na łódce

Wracałam akurat do domu z mojego małego włoskiego weekendu, gdy gdzieś w połowie drogi z Ciampino na Modlin uderzyła mnie – jednocześnie z wonią perfum testowanych na pokładzie samolotu przez ultra-sfeminizowaną wycieczkę grona pedagogicznego jakiejś mazowieckiej szkoły średniej – myśl, że być może to ostatni taki lot w moim życiu. Ostatni taki wyjazd. Przypomniałam sobie wtedy kilka dobrych rad zasłyszanych w minionych miesiącach i przez ułamek sekundy naprawdę uwierzyłam, że właśnie udało mi się pożyć. Pożyć na zapas.

Na szczęście już dobrą minutę później rozpłakało się na pokładzie czyjeś dziecko i tym samym skutecznie wyrwało mnie z tych bezproduktywnych rozmyślań. Może i był to ostatni taki wyjazd (bez płaczącego bobasa, bez dodatkowego bagażu [bo przecież pieluchy], bez pierwszeństwa wejścia na pokład [żartuję, mało jest na świecie bardziej bezsensownych wydatków niż priority pass, szczególnie w Modlinie, ale o tym może innym razem…], bez wózka w luku bagażowym [albo w schowku nad głową, bo nasz wybór padł na najmniejszy wózek świata i o tym też bardzo chętnie napiszę Wam więcej, jak już tylko będę miała okazję skonfrontować go z warszawskimi chodnikami], bez karmienia na żądanie w kolejce do gate’u i nerwowych poszukiwań toalety z przewijakiem lub chociaż kosza na śmieci tuż przed zakończeniem boardingu… Ale nie ostatni w ogóle.

Inaczej nie znaczy gorzej

Nie łudzę się, że moje życie się nie zmieni, bo pewnie wywróci się o 180 stopni – zupełnie tak, jak przewiduje mój kalendarz na rok 2020, dziwnym zbiegiem okoliczności wydrukowany właśnie do góry nogami. Oczywiście możecie mnie zapytać ponownie za kilka miesięcy, ale na dzień dzisiejszy jest we mnie spora niezgoda na to, żeby cokolwiek robić na zapas, tak jakby po urodzeniu dziecka moje życie miało się nie tyle zmienić, co właściwie skończyć.

Życie na zapas

Próbowaliście kiedyś najeść się na zapas?

Zakładam, że tak. Czy to ma prawo się udać? Do jakiegoś stopnia… Działanie jest jednak raczej krótkoterminowe i w dodatku zazwyczaj okupione mniej lub bardziej przykrymi konsekwencjami. Najadanie się na zapas może na przykład odbić Ci się czkawką. Albo zgagą. I na pewno nie sprawi, że już nigdy nie zgłodniejesz i nie będziesz musiał/a gotować.

Sikanie na zapas?

Wiadomo, zawsze tak robię przed wyjściem z domu. Nie pomaga mi to jednak ustrzec się przed rozpaczliwymi poszukiwaniami publicznych toalet (szczególnie w trzecim trymestrze) w najmniej oczywistych miejscach i momentach, co zwykle nie jest ani proste, ani przyjemne. Pozwala za to doskonale zapoznać się z szaletową i toi toiową infrastrukturą wielu europejskich miast, z naszą stolicą na czele.

A co z wysypianiem się na zapas?

Ha, to dopiero zabawne. Oczywiście byłoby absolutnie genialnie mieć do zapełnienia specjalny zbiornik na nadmiarowe godziny snu, z których można by korzystać w kryzysowych momentach życia. Niestety taki zbiornik nie istnieje, a spanie na zapas nie generuje żadnych długofalowych korzyści (u mnie wręcz zbyt długie spanko kończy się zwykle bólem głowy). Inna sprawa, że ja osobiście nie umiem nawet w drzemki. Niechęcią do spania w dzień zapałałam już w przedszkolu i tak zostało mi do dziś. Mimo najszczerszych chęci nie działają też na mnie drzemki przedimprezowe: najpierw przez godzinę dochodzę jako-tako do siebie, a jeśli na imprezie zaczyna łapać mnie spanko, to żadna wcześniejsza drzemka nie zniweluje wewnętrznej potrzeby pójścia do domu, tudzież dyskretnego wyproszenia gości.

Tu i teraz

Wbrew temu, co myślałam o sobie jeszcze parę lat temu, nie jestem wcale sentymentalna. Nieszczególnie lubię rozpamiętywać, co było, bo zdecydowanie bardziej odpowiada mi to, co jest. Gdybym słuchała życzliwych, być może uwierzyłabym już dawno, że to, co piękne już minęło, a teraz będzie już tylko smutniej, nudniej i ciężej. Robiłam w życiu różne rzeczy, niektóre szalone, inne całkiem głupie. Nigdy jednak nie byłam szczęśliwsza i spokojniejsza niż teraz. I czekam na więcej.

A wracając do podróży…

Pamiętajcie, że w 9 na 10 przypadków, ludzie mówiący Wam, że nie da się podróżować z dzieckiem, najdalej na wakacje (jeszcze bez niego) wybierali się na działkę oddaloną 50 kilometrów od Warszawy, a raz na 3 lata odwiedzali co najwyżej Łebę, bo tam od zawsze zabierali ich rodzice, a rodziców – dziadkowie.

Z życiem jako takim jest dokładnie tak samo [uwaga, teraz nastąpi hasło motywacyjne, więc osoby cierpiące na nietolerancję coachingu są proszone o niezwłoczne zamknięcie przeglądarki – sama czuję lekki dyskomfort, ale nie potrafię lepiej ubrać w słowa tego, co akurat leży mi na sercu]: jeśli chcesz coś zrobić – znajdziesz sposób, jeśli nie chcesz – znajdziesz powód. A dziecko to akurat bardzo wygodna wymówka.

I nie mówię, że nigdy z niej nie skorzystam ( ͡° ͜ʖ ͡°)