Archiwalne: Klucha Leniwa RZECZY

Znowu mam dziesięć lat i robię gazetkę ścienną

Czy pamiętasz jeszcze, drogi czytelniku, beztroskie lata edukacji wczesnoszkolnej? No ba, na pewno. Zwłaszcza jak masz piętnaście lat. A jak masz dwadzieścia pięć to nawet tym bardziej, choć są to wspomnienia nieco zniekształcone i okraszone szczyptą wyidealizowania. Oj tak, beztroskie i przyjemne to były czasy, gdy największym zmartwieniem było skompletowanie zielnika, uzbieranie najładniejszych kasztanów (zanim reszta dzieciarni wyjdzie ze szkoły; zawsze najlepsze kasztanowe ludziki mieli ci, którym dopisało szczęście i pierwszego Dnia Spadających Kasztanów kończyli lekcje jako pierwsi) albo zrobienie gazetki ściennej.

Miałeś wówczas te osiem czy dziesięć lat, nie czytałeś jeszcze amerykańskiej literatury młodzieżowej i Twój umysł wciąż nie był skażony myślą o drukowaniu w salce informatycznej, w tajemnicy przed nauczycielami, rewolucyjnego pisma w wersji papierowej. Gazetka w Twojej świadomości niewiele miała wspólnego z tą wielką szeleszczącą płachtą, którą mama rozkładała na stole przy kawie, a tata zabierał ze sobą na dłuższe posiedzenia w toalecie. Dla Ciebie gazetka była wciąż tą korkową tablicą powleczoną zielonym lub bordowym materiałem, której ozdobienie czasami tylko było przykrym obowiązkiem, a częściej niebiańskim przywilejem (nie ukrywajmy: głównie dlatego, że bezkarnie można było zostać wtedy w sali podczas przerwy, skakać po ławkach i/lub urwać się z lekcji). Zabawa była przednia! A efekty tej zabawy wyglądały zazwyczaj tak:
Patrzę na te cuda i wierzę, że każde z nich mogło spokojnie powstać w mojej podstawówce. Ba! Nawet z moim udziałem. Kto wie, może Ministerstwo po prostu przesyła jakieś wytyczne dotyczące zasad tworzenia szkolnych gazetek ściennych, oczywiście z dopiskiem Top Secret. Taki tam festiwal WordArta, ClipArta, dobrych rad i pompatycznych cytatów, które przeciętny uczeń polskiej szkoły ledwie będzie w stanie płynnie przeczytać, nie mówiąc o zrozumieniu.
Tak czy siak, miałam dzisiaj słaby dzień. Jeden z tych dni, kiedy niby wszystko jest fajnie, nawet autobus spóźnia się specjalnie dla Ciebie, żebyś nie czekała na następny 20 minut, wreszcie świeci słońce, chociaż wiatr wciąż pizga złem, jesz dobrego kebaba na obiad z dokładnie takim sosem jaki zamówiłaś… ale jednak coś z tym dniem jest nie tak. Łypnęłam więc okiem na swoją ścianę, którą od czterech czy pięciu lat (z wątpliwym skutkiem) ozdabiały lekko pożółkłe tabelki z hiszpańską koniugacją, schematy pisania listów i inne dziwności przydatne do nauki języka. Łypnęłam raz. Łypnęłam drugi raz. Chwilę jeszcze poużalałam się nad sobą, pochlipałam nad rozrzuconymi na stole zdjęciami (bo jak mi smutno to lubię sobie powspominać i posmutać jeszcze bardziej), po czym postanowiłam zrobić sobie gazetkę ścienną. Hiszpańskie notatki wylądowały w koszu, a z kolei na ścianie (z pomocą katalogu ikei, połamanych nożyczek i plastra typu przylepiec, bo oczywiście taśmy w domu brak) wylądowały takie rzeczy.
Znów mam dziesięć lat i swoją własną gazetkę ścienną. Chyba jeszcze nie skończoną; może Sympatyczny dorzuci też coś od siebie.
A Ty, drogi czytelniku, co najchętniej przylepiłbyś do swojej ściany?