CIAŁO

Moje ciało, moja pozytywność

Kobiece ciało

Czy lubię swoje ciało? Teraz raczej tak. Raz bardziej, raz mniej. Są takie dni, kiedy nie lubię go wcale i myślę o nim źle; zaraz potem przychodzą takie, kiedy kocham je i szanuję najbardziej na świecie. Tych drugich jest coraz więcej i jedno wiem na pewno – nie ma to nigdy związku z liczbami; ani kilogramami, ani centymetrami.

Dojście do takiego wniosku zajęło mi kilka ładnych lat, w których zmieniało się wiele – łącznie z moim rozmiarem. No i na tej drodze bywało, mówiąc najdelikatniej, bardzo różnie…

Budyń czekoladowy

Na tym zdjęciu mam 10 lat, z rodzicami i 4-letnią siostrą spędzamy wakacje na Bałkanach. Mam sporo wspomnień z tego wyjazdu: Sarajewo pachnące kawą i kadzidełkami, smak pity i szaszłyka z baraniną, gładkie marmurowe kamienie na deptaku w Dubrowniku… i budyń czekoladowy Dr. Oetkera, który w tajemnicy przed rodzicami spakowała nam babcia.

Ale jest jeszcze coś. Taka dziwna rzecz, która nie dawała mi spokoju i wisiała nade mną w różnych wyjazdowych okolicznościach. Mianowicie: absolutne przekonanie, że z moim ciałem jest coś nie tak. Że dżinsowe szorty nie są dla kogoś z t a k i m i nogami. Że muszę ukryć na plaży wystający brzuszek. Że nie powinnam jeść tego budyniu, chociaż do kolacji zostało jeszcze kilka godzin, bo ,,druga broda rośnie”. No i że moja siostra jest ode mnie tak dużo szczuplejsza. Tak bardzo jej zazdrościłam. Ja – dziesięciolatka. Jej – czterolatce.

Znalazłam to zdjęcie jakoś w zeszłym roku i zamarłam, bo między tym, co zobaczyłam na zdjęciu, a tym, co zostało w mojej pamięci jest delikatnie mówiąc przepaść. Bo na tym zdjęciu nie ma grubej dziewczynki. Ale nawet gdyby była: żaden kilogram, żadna oponka na brzuchu nie powinna rzucać cienia na jedne z najbardziej wyjątkowych wakacji w jej życiu.

Dieta-cud

Na tym zdjęciu mam 16 lat i ważę około 45 kilogramów – najmniej w swoim ,,dorosłym” życiu, czyli przy dokładnie takim samym wzroście jak teraz. Dawno niewidziani znajomi rozpływali się wtedy nad moją metamorfozą, dostawałam dużo pytań o dietę, jeszcze więcej komplementów. I wiecie co? Nie było żadnej diety. Było za to najgorsze pół roku mojego życia.

Nastoletnie błędy, Valused (czy co tam można było dostać bez recepty na uspokojenie) na śniadanie, palone potajemnie papierosy, żołądek wiecznie zawiązany na supeł… Ale na zewnątrz wszystko grało, a właściwie ja wiecznie kogoś grałam.

Taka tam dieta-cud.

Niezależnie od przyczyn: wraz z ubywającymi kilogramami, wcale nie przybywało mi poczucia własnej wartości. Pamiętam, jak kilka dni po zrobieniu tego zdjęcia szykowałam się na imprezę i długo wahałam się czy na pewno wyglądam wystarczająco szczupło w dopasowanej sukience. Rosjanka, z którą wtedy mieszkałam nie bardzo potrafiła mnie zrozumieć i to nie dlatego, że porozumiewałyśmy się dziwną mieszanką angielskiego i hiszpańskiego, ale dlatego że w głowie nie mieściły jej się takie dylematy – była o kilka ładnych rozmiarów większa ode mnie, ale emanowała od niej totalna pewność siebie. Szkoda, że wtedy jeszcze nie dane mi było się tego od niej nauczyć.

Najlepsze, jakie mam

Ciało w ciąży

Ciąża obeszła się ze mną dość łaskawie. Nie wywarła jakiegoś wielkiego spustoszenia w moim organizmie, ani nie odcisnęła szczególnego piętna na samoocenie. Wręcz przeciwnie – nigdy nie miałam wobec swojego ciała tyle wyrozumiałości, co teraz. Nie będę rozwodzić się nad tym, ile dokładnie mi przybyło, ile jeszcze zostało, jak wygląda moja skóra na brzuchu, i jak tam moje mięśnie dna miednicy – bo choć nie wstydzę się tego wcale i mogłabym spokojnie opowiedzieć o wszystkim ze szczegółami (gdyby ktokolwiek pytał), a nawet zapozować do zdjęć (gdyby ktokolwiek chciał takie zrobić, a potem oglądać), to myślę, że im więcej twardych danych w tym tekście, tym gorzej dla jego przesłania.

Bywały oczywiście takie dni, kiedy byłam na moje ciało wściekła. Kilka razy rozczarowało mnie totalnie; to je obwiniałam za to, że nie dało rady pociągnąć do końca na pełnych obrotach, że najpierw oszukało mnie świetnym samopoczuciem, a potem rozczarowało na całej linii.

Ale później, w kluczowym momencie, pozbierało się jednak do kupy, weszło w tryb zadaniowy i dało znać, że nie czas się teraz na siebie obrażać. To dobre ciało. Najlepsze, jakie mam.

Moje ciało, moja pozytywność

Ciałopozytywność jako ruch robi mi dobrze na głowę, ale ten tekst to nie manifest. To tylko garść przemyśleń. Cenię ciałopozytywność za to, że uczy szacunku do ciała i oswaja to, co czasami na pierwszy rzut oka odrzuca, a okazuje się być całkiem normalne.

Nie uważam, że wszystkie ciała są piękne. Nie zawsze podoba mi się nawet moje własne ciało, są w nim takie aspekty, które akceptuję raz lepiej, raz gorzej, a nawet takie, które chcę zmieniać, żeby to, co widzę, szło w parze z tym, co czuję. Daję sobie przestrzeń na to, żeby nie zawsze czuć się jak milion dolarów, a czasami poprawić naturę tam, gdzie moim skromnym zdaniem coś jej nie wyszło (choć tylko nieinwazyjnie, bo zdrowie i bezpieczeństwo przede wszystkim).

Jedyne, co staram się pielęgnować to świadomość, czy moja reakcja na ciało wynika rzeczywiście z wewnętrznej potrzeby czy upodobań, czy może jest efektem bardzo silnie zakodowanych stereotypów.

Czy makijaż przekreśla moją ciałopozytywność? Absolutnie nie. Nie robią też tego buty na obcasie (byle wygodne!) czy depilacja. Mam koleżanki, które się nie malują, ale farbują włosy. Ja maluję się dużo rzadziej niż kiedyś, ale regularnie przedłużam rzęsy. Nie miałam za to na włosach farby od co najmniej 10 lat i, szczerze mówiąc, skrycie marzę o siwych włosach, których ostentacyjnie nie zamierzam farbować.

Z wiekiem zaczęły mi się podobać zmarszczki, jeszcze bardziej rozstępy i blizny. Choć niektórzy zakrywają je tatuażami, dla mnie blizna sama w sobie spełnia te same funkcje – dodaje charakteru i opowiada historię.

No właśnie, każdy z nas ma własną historię. I własne ciało. Na tym polecam się skupić, by nam wszystkim żyło się lepiej.